Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Nie znaleźli śladów strzelca. Jeden z nich, doświadczony piechur, który dwukrotnie pokonał szlak Johna Muira i umiał określać kierunek bez kompasu, z dużym prawdopodobieństwem ustalił położenie miejsca, z którego padł strzał.
Poszliśmy za nim na sam skraj lasu, gdzie jodły były najwyższe i rosły najgęściej, bo korzystały z najlepszego oświetlenia. Rozpościerał się stamtąd dobry widok na brzydki mały domek i okolicę. I na ocean. Policjanci rozprawiali o czymś, a ja przeniosłem wzrok na wielki błękit. Widać było statek na horyzoncie i maleńkie plamki na niebie, prawdopodobnie mewy. Oczekiwanie tutaj nie było złe. Jak długo czatował strzelec? Skąd się dowiedział? Czy zauważył to samo, co ja? Miał przecież oryginał akt, których kopię nam dał. Sprawa Marissy Bonpaine. Powiedział, że leci do Seattle. Kilka godzin temu jeszcze w to wierzyłem, zakładając, że chce na miejscu zbadać szczegóły morderstwa Marissy, zajrzeć do szkoły medycznej, w której uczył się Burke, porównać dane z informacjami na temat śmierci Mate’a. Oba ciała zostały odkryte przez pieszego turystę. Czy wrócił do Los Angeles, żeby wytropić owego „turystę” i dotarł tu wcześniej niż Milo i ja? A może od początku kłamał i w ogóle nie ruszył się z Los Angeles. Domyślił się, wiedziony tym samym, co ja: siłą obsesji. A potem obserwował, podchodził, czekał... Był cierpliwy, wytrwał w poszukiwaniach tyle lat, więc kilka następnych dni nie miało znaczenia. Punkt strzelecki w punkcie widokowym. Czy kiedy jadł kanapkę, pieczołowicie układał karabin na kwadratowej szmatce nasączonej olejem? Pił napój z termosu? Co jakiś czas sprawdzał, czy szkiełko celownika jest czyste? Był na pikniku. Co za ironia... Policjanci gadali zawzięcie, utwierdzając się wzajemnie w przekonaniu, że nie muszą dalej szukać, że nikt inny nie zostanie zastrzelony. Odwróciłem się i spojrzałem na domek, otoczony teraz wianuszkiem wozów policyjnych, wśród których wyróżniał się samochód koronera. Spróbowałem zobaczyć to miejsce tak, jak widział je Leimert Fusco. – Tak, to musiało być tutaj, kąt jest idealny – powiedział piechur. – Tu jest płasko, a pod tamtą skałą mógł położyć swój sprzęt. Może zostawił jakieś ślady, ściągnijmy techników. Ale nic nie znaleźli, jak mi później powiedział Milo. Nie zdziwiłem się. Wiedziałem, że Fusco zaparkował samochód niedaleko od tego miejsca i uciekł bardzo szybko. Pojechał drugą nitką drogi i zniknął wśród wzgórz w plątaninie dróg, z których większość prowadziła do niewielkich kanionów, a kilka do Doliny, na autostradę, do tak zwanej cywilizacji. Wiedział, którędy pojechać, bo też dokładnie planował swoje poczynania. Najbardziej ryzykowne było zostawienie wozu na skraju drogi. Ale nawet gdyby go ktoś zauważył i z jakiegoś powodu zapisał numery rejestracyjne, Fusco nie musiał się niczego obawiać. Trop doprowadziłby do firmy wynajmującej samochody i fałszywego nazwiska. Więc zaparkował go niedaleko. Na pewno nie przyszedł tu pieszo z wojskowym karabinem i wysokiej klasy celownikiem. Nie zdołałby tego zrobić, widziałem, jak kuśtykał. – Łatwy strzał – zauważył jeden z zastępców szeryfa. – Jak do przepiórki. Ciekawe, co ten facet zrobił, że tak kogoś wkurzył. – Kto powiedział, że w ogóle coś zrobił? – odparł jego kolega. – Teraz nic nie musisz robić, żeby jakiś świr wziął cię na cel. Milo roześmiał się. – To był długi dzień, koledzy. – Jeszcze się nie skończył – odparł doświadczony piechur. – Musimy znaleźć tego frajera. Milo roześmiał się jeszcze raz. 36 Listopad to najpiękniejszy miesiąc w Los Angeles. Temperatura jest umiarkowana, powietrze pachnie przyjemnie, jakby na świecie nie było tlenku węgla, światło ma przyjemny odcień pieczonego jabłka. W listopadzie można zapomnieć, że Indianie z plemienia Czumasz nazywali kotlinę Los Angeles Zadymioną Doliną. Pod koniec listopada pojechałem do Lancaster. Półtora miesiąca po śmierci Eldona Mate’a. Kilka tygodni po tym, jak Milo skończył katalogować zawartość czterech kartonowych pudeł odnalezionych w schowku w Panorama City, wynajętym przez Paula Ulricha na nazwisko doktora L. Pasteura. Udało się do niego dotrzeć dzięki kluczowi znalezionemu w sypialni Ulricha. W samym domu nie było nic ciekawego. Tania Stratton wyprowadziła się stąd kilka dni po strzałach w Malibu. W kartonach panował idealny porządek. Pierwszy zawierał wycinki z gazet, starannie poukładane w porządku chronologicznym, z doczepionymi karteczkami z nazwiskami ofiar. Szczegóły samobójstwa Rogera Sharveneau zostały dokładnie uzupełnione. Podobnie jak okoliczności śmierci pewnej dziewczyny nazwiskiem Victoria Leigh Fusco. W drugim kartonie leżały pieczołowicie ułożone części garderoby, głównie damska bielizna, ale było też kilka sukienek, bluzek i krawatów. W trzecim Milo znalazł ponad sto egzemplarzy biżuterii w plastikowych torebkach, przeważnie bezwartościowych, choć było kilka cennych starych klejnotów. Niektóre przedmioty udało się dopasować do ofiar, inne nie. Czwarty, największy karton był wyłożony warstwą chłodzącego styropianu. W środku leżały ułożone jedne na drugich paczki owinięte w szary papier używany przez rzeźników, zabezpieczone suchym lodem. Stróż z przechowalni pamiętał, że doktor Pasteur zaglądał raz na tydzień lub dwa. Miły człowiek, z wielkimi wąsami, jakie widuje się w starych niemych filmach. Rozmawiał tylko o przyjemnych sprawach, sporcie, pieszych wycieczkach, polowaniu. Od jego ostatniej wizyty upłynęło trochę czasu i większość lodu się roztopiła. Karton zaczął cuchnąć. Otwarcie pakunków Milo zostawił koronerowi. W kącie schowka znajdowało się kilka karabinów i pistoletów, sprawnych, doskonale naoliwionych, pudełka z nabojami, a także dwa zestawy narzędzi chirurgicznych: jeden japoński, a drugi amerykański. Prasa tak opisała wydarzenie: OFIARA STRZELANINY Z UDZIAŁEM POLICJI PODEJRZEWANA O ZAMORDOWANIE ELDONA MATE’A
|
Wątki
|