Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Latałeś - wtrąciła Gretchen.
Wiedziała o tym, gdyż podczas lunchu Willie opowiadał o Anglii. - Ledwie kilka lotów. Tyle, by dostać medal lotniczy i w Londynie nie sprawiać wrażenia nagusa. Podziwiałem wojnę innych ludzi. - W każdym razie mogłeś polec. Zbijało ją z tropu jego rozżalenie. Chciała wyrwać go jakoś z tego nastroju. - Jestem za młody, by umierać, pułkowniku - uśmiechnął się. - No, komu szampitra. Czeka na nas cały Nowy Jork. - Kiedy zwolnisz się z wojska? - Jestem właśnie na urlopie demobilizacyjnym - odpowiedział. - Noszę mundur, żeby darmo chodzić do kin i teatrów. No i dwa razy tygodniowo bywam w szpitalu na Staten Island. Leczą mi tam kręgosłup, a nikt nie uwierzyłby przecież, że jestem kapitanem, gdybym był po cywilnemu. - Leczą ci kręgosłup? Byłeś ranny? - Tak naprawdę to nie. Lądowaliśmy przymusowo i maszyna skapotowała. Przeszedłem lekką operację kręgosłupa. Za dwadzieścia lat będę gadał, że są to blizny od szrapnela. Pij, Gretchen! Bądźże grzeczną dziewczynką. - Aha... Ranni... Wszędzie są ranni. Ubrany w brunatny szlafrok Arnold Simms, który siedział na stole, patrzał z góry na nogę nie nadającą się do biegania. Talbot Hughes, chłopiec z wypatroszonym gardłem, dogorywający cicho w swoim kącie szpitalnej sali. Jej własny ojciec kulawy po tamtej wojnie. Willie zapłacił rachunek i wyszli z baru. Gretchen zastanawiała się, jakim sposobem on może trzymać się tak prosto mając uszkodzony kręgosłup. Kiedy z baru wyszli na ulicę, zaskoczył ich nowojorski lawendowy zmierzch. Skamieniały skwar dnia ustąpił miejsca balsamicznemu ciepłu, a gdy ruszyli przed siebie ręka w rękę, powiał łagodny wiaterek. Powietrze było jak gdyby zbiorowiskiem smug pyłku kwiatowego. Księżyc w trzeciej kwadrze - blady i porcelanowy - żeglował po wieczornym niebie nad biurowymi wieżowcami. - Wiesz, co podobało mi się w tobie? - zapytał Willie. - Co? - Nie powiedziałaś, że musisz pójść do domu, by się przebrać, gdy napomknąłem, że moglibyśmy pójść na przyjęcie. Gretchen wolała nie wyjaśniać mu, że jest w swoim najbardziej paradnym stroju i w domu nie ma nic, w co mogłaby się przebrać. Była to lniana suknia w chabrowym kolorze z krótkimi rękawami i czerwonym paskiem, zapinana z przodu na guziki od góry do dołu. Przebrała się w nią, kiedy po lunchu wstąpiła do YWCA, aby wziąć kostium kąpielowy. Sześć dziewięćdziesiąt pięć u Ohrbacha. Jedyna sztuka garderoby, jaką kupiła po przyjeździe do Nowego Jorku. - Narobię ci wstydu wobec twoich wytwornych przyjaciół? - zapytała. - Tuzin moich wytwornych przyjaciół poprosi cię dziś o numer telefonu - odpowiedział. - Mam go podawać? - Nie! Pod karą śmierci. Wolno szli Piątą Aleją, zaglądali do wystaw sklepowych. Finchley prezentował sportowe marynarki z tweedu. - Widzę siebie w czymś takim - powiedział Willie. - Trochę więcej ciała, a byłby ze mnie dziedzic wiejski, kosmaty Abbott w tweedach. - Kosmaty? - obruszyła się Gretchen. - Nie! Dla mnie jesteś bardzo gładki. - Zgoda. Będę dla ciebie gładki. Długo stali przed księgarnią domu wydawniczego Bretano, przyglądali się książkom. Na wystawie znajdowało się wiele najnowszych sztuk teatralnych. Odets, Hellman, Sherwood, Kaufman i Hart. - Życie literackie - westchnął Willie. - Muszę zwierzyć ci się z czegoś. Pisze sztukę. Jak każdy taki, co pęta się przy teatrach. - Trafi do tego okna? - Jak Bóg pozwoli, trafi - odpowiedział. - Potrafisz w niej zagrać? - Jednostronna aktorka ze mnie. "Zagadka kobiecości". - Naturalnie, cytujesz. Roześmieli się obydwoje. Zdawali sobie sprawę, że jest to śmiech niemądry, lecz był im drogi, ponieważ wywołał go żart ich własny, bardzo osobisty. U skrzyżowania z Pięćdziesiątą Piątą Ulicą skręcili w bok z Piątej Alei. Pod portykiem kościoła Świętego Regisa orszak ślubny wyładowywał się z taksówek. Bardzo młoda i bardzo smukła panna młoda przypominała biały tulipan. Oblubieniec - młody porucznik piechoty, bez naszywek za lata służby, bez baretek za udział w kampaniach - był różanolicy, starannie wygolony, niepokalanie świeży. - Niech was Bóg błogosławi, dziatki - powiedział Willie omijając tę parę. Dziewczyna uśmiechnęła się promiennie, posłała im od ust pocałunek. - Dziękuję, panie kapitanie - odrzekł porucznik i ledwie powstrzymał się od zasalutowania. - Wieczór sprzyjający zaślubinom - podjął Willie w dalszej drodze. - Temperatura umiarkowana, widoczność nieograniczona, na razie nie ma wojny w toku. Przyjęcie, na które zmierzali, odbywało się pomiędzy Park Avenue a Lexingtonem. Gdy wyszli z Park Avenue i znaleźli się na Pięćdziesiątej Piątej Ulicy, jakaś taksówka ostro wzięła zakręt i pomknęła wzdłuż Lexingtonu. Mary Jane siedziała w niej sama. Taksówka zatrzymała się w połowie ulicy. Mary Jane wysiadła i szybko weszła do pięciopiętrowej kamienicy. - Mary Jane - odezwał się Willie. - Widziałaś ją? - Aha. Szli teraz bardzo wolno - jeszcze wolniej niż uprzednio. Willie spojrzał na Gretchen, uważnie przypatrzył się jej twarzy.
|
Wątki
|