Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Najwyraźniej miał ochotę mnie ubić.
- Może. Mamy taką nadzieję. Przedtem też był martwy, a pomimo to morderstwa nie ustały. - Sądzisz, że tym razem też tak będzie? - Zniknęły noże rytualne. Zniknął Strażnik, który był przy ciele, a potem miał dostęp do noży. Może to nic nie znaczy, ale po co ryzykować? Zidentyfikowałem dwie kobiety, które pasują do profilu ofiary. Mam zamiar ich pilnować jak oka w głowie. - Czy to, co mówiłem, brzmiało sensownie? Sadler schylił się, pozostał w tej pozycji przez dłuższy czas, choć wargi Chodo w dalszym ciągu się nie poruszały. - Tak, sir. Powiem mu, sir. Wyprostował się wreszcie. - Chodo mówi, że ma dla ciebie zadanie, Garrett. Chce, żebyś znalazł jego córkę. Sprowadź ją do domu. - Nie może jej sam znaleźć, z takimi możliwościami? - Nie, bo wszyscy się dowiedzą, że jej szuka. - Sam nie może jej poszukać - wyjaśnił Crask. - Wyglądałoby to na przyznanie się, że nie potrafi zapanować nad własną rodziną. Aha. I do tego ludzie mogliby się zacząć zastanawiać, dlaczego uciekała. - Rozumiem. - Odwróciłem się i udałem, że się przechadzam, wreszcie przystanąłem. - Mogę się tym zająć. Ale przydałoby mi się coś, od czego mógłbym zacząć. To znaczy, że na przykład nie znam nawet jej imienia, nie mówiąc już o innych szczegółach. - Belinda - powiedział Crask. - Ale na pewno nie będzie go używać. Chłopie, nie ucz ojca dzieci robić. - Belinda? Chyba żartujesz. Nikt teraz tak nie nazywa dzieci! - Po babci Chodo. - Sukinsyn, nawet się nie uśmiechnął. - Wychowywała go, dopóki nie urósł na tyle, żeby zwiać na ulicę. Crask miał dziwnie zamyśloną minę. Chyba nie odczuwał tęsknoty za dawnymi czasami? Chodo był od niego starszy co najmniej o dekadę, w związku z czym nie mogli razem ganiać po ulicy, za to Crask i Sadler, jak większość chłopców od Chodo, weszli w biznes właśnie i dosłownie wprost z ulicy, z krótką przerwą na specjalną edukację na koszt Korony na Uniwersytecie Kantardzkim. - Mogę się tym zająć - powtórzyłem. Rzadko odmawiam, jeśli mam osobiście do czynienia z kacykiem. To taka moja słabostka, że lubię oddychać. Sadler pochylił się, jakby zaskoczony. Słuchał przez chwilę. - Tak, sir. Zajmę się tym, sir. Wyprostował się. - Polecono mi, aby ci wypłacić zaliczkę w wysokości stu marek na bieżące wydatki. Może to jakaś taka pora roku, że wszyscy rzucają we mnie forsą. - No to mam robotę - oznajmiłem. - Mam tylko nadzieję, że nie będę musiał wracać tych dziesięciu mil do domu na piechotę. Sugestia- sugestyjka. Ale nie naciskałem. Bardzo chciałem stamtąd wyjść. I to szybko. Zanim urodzi się coś jeszcze. Po drodze do domu dużo myślałem, aż stwierdziłem, że odnalezienie pięknej Belindy Contague może okazać się niezdrowe. Crask i Sadler mogą uznać mnie za element jednorazowego użytku, kiedy już ją będą mieli w ręku i pod kontrolą. Prawdopodobnie moja jednorazowość była właśnie tym elementem, który zadecydował o wyborze właśnie tego, a nie innego detektywa do tej sprawy. Istniała spora możliwość, że ich zdaniem wiem o wiele za dużo. W każdym razie musze na to liczyć, choćby dla zachowania optymizmu A zatem pierwszą rzeczą, jaka- działa na moją korzyść, jest fakt, że jeszcze nie znalazłem dziewczyny. Dopóki status quo się utrzyma, wszystko będzie szło po prostu cudownie. Im dłużej myślałem, tym bardziej byłem przekonany, że muszę sobie uprościć życie. Nie mam aż tylu oczu, żeby patrzeć we wszystkich kierunkach, gdzie jest to konieczne. Zanim wróciłem do domu, zapadła już noc. Wraz z ciemnością przyszedł również deszcz, co mnie - nie wiedzieć czemu - trochę zaskoczyło. Przecież to chyba nic nowego. Ruszyłem w stronę drzwi frontowych, zastanawiając się, jak mógłbym znaleźć Belindę Contague, żeby się nie wydało, że ją znalazłem, zanim uda mi się wywinąć z bliskiego kontaktu z Craskiem i Sadlerem. - Gdzie byłeś? - zapytał Dean, nim jeszcze otworzył drzwi na tyle szeroko, żebym mógł się w nich zmieścić. - A ty co, moja mama? Uważasz, że to twój interes, to wpadnij, kiedy będę się tłumaczył przed Jego Kościstością. Mógłbym wprawdzie rzucić mu kilka aluzji na temat sprzątania, które można by przy okazji załatwić. Wszystko, byle tam trochę posprzątać, a nie zrobić tego własnymi rękami. Dean czytał ze mnie jak z otwartej księgi. Był stary i powolny, nie stetryczały. Chrząknął donośnie i ruszył w stronę kuchni, po czym przystanął na wysokości drzwi do mojego gabinetu. - Aha, omal nie zapomniałem. Masz gościa. W pokoiku od frontu. - O? - Jakiś nowy kot, tak wielki, że połamie mi nogi? Albo Warczący Pies z misją o pomocy? Nie. Amato siedziałby po drugiej stronie korytarza i żonglował głupotami z Truposzem. Ewangelistki? Jest tylko jeden sposób, żeby się dowiedzieć. Otworzyłem drzwi. Czas mijał. Przyszedłem do siebie dopiero wtedy, gdy kobieta zadrwiła. - Podoba ci się to, co widzisz? A może potrafisz oddychać tylko przez usta? - Przepraszam. Nie spodziewałem się ciebie tu zobaczyć. - Wsadź sobie gałki oczne z powrotem pod powieki, błaźnie. Skąd to zaskoczenie? - Twój ojciec właśnie mnie zatrudnił, żeby cię odnaleźć, Be- lindo. Na swój niewinny sposób zaproponował mi pracę, nie dając mi najmniejszej możliwości odmowy. To ją przymknęło. Wytrzeszczyła oczy. - Wasz woźnica właśnie mnie wysadził. - Ja również wytrzeszczyłem oczy. Podobało mi się to, co widziałem. Wcale miło było na nią patrzeć. Wciąż wolała czarny kolor. Wciąż wyglądała w nim świetnie. Niewiele kobiet tak potrafi nosić czerń. Wyglądałaby świetnie we wszystkim - lub bez niczego. Miała wszystko co należy, choć odniosłem wrażenie, że jest raczej przyzwyczajona to ukrywać. Na razie wyglądało, że kot odgryzł jej język. Ciekawe, gdzie Dean trzyma te bestie.
|
Wątki
|