Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
– Słucham? – rozejrzał się Jin. Kapral Casset stał z opadniętą szczęką, ale oprócz niego i stojącego za księciem zmęczonego i wściekłego szamana, nikt nie słyszał oświadczenia księcia. – Czy to jakiś żart, Wasza Wysokość? – Nie, sierżancie, to nie żart – powiedział ostrożnie Roger. – Kapitan Pahner powiedział, że ma dla mnie nową rolę. Wyznaczył mnie na waszego dowódcę plutonu. – O – stwierdził Jin. Oczy lekko mu się zaszkliły. – Bardzo dobrze, Wasza Wysokość. Jeśli da mi pan chwilę, oprowadzę pana po umocnieniach i pokażę rozmieszczenie ludzi. Potem poproszę pana o komentarze i sugestie. – Świetnie, sierżancie. Myślę też, że bardziej odpowiednie będzie „sir”. Albo „poruczniku”. Jeśli dobrze zrozumiałem, chwilowo nie jestem księciem. – Oczywiście, Wasza... sir – powiedział sierżant, kręcąc głową. * * * – Kapitanie, rozmieściliśmy ludzi na pozycjach i... – Ćśśś! – Pahner machnięciem ręki uciszył porucznika Jasco i obrócił kilka razy głowę z boku na bok. – Słucham, sir? – spytał Jasco, bezskutecznie próbując zrozumieć, o co chodzi. Widział tylko tego idiotę księcia, rozmawiającego z sierżantem Jinem. – Ćśśś! – powtórzył kapitan i chrząknął z zadowoleniem, kiedy wreszcie udało mu się ustawić mikrofon kierunkowy na toczącą się rozmowę dokładnie w chwili, kiedy Jin zdał sobie sprawę, co zrobił mu dowódca kompanii. Na twarzy porucznika Jasco nie drgnął ani jeden mięsień, chociaż Pahner zrobił coś, co wszyscy uważali za całkowicie niemożliwe. Zachichotał. W wykonaniu wielkiego, masywnego oficera brzmiało to niesamowicie, a kapitan niemal natychmiast się opanował. Słuchał przez kilka następnych sekund, po czym wyłączył mikrofon i odwrócił się do Jasco. – Tak, poruczniku? – spytał, wciąż rozbawiony. – Coś pan mówił? – Wszyscy ludzie na pozycjach, sir. Jak pan sądzi, kiedy zaatakują? – Poruczniku – Pahner spojrzał na niebo – tak samo jak pan, mogę tylko zgadywać. Myślę jednak, że zaczekają do rana. Robi się późno, a nigdy nie atakowali nas po zmroku. Za chwilę do was przyjdę. Na razie niech pan ustali z sierżantem plutonu rotację jedzenia. Czuł, że Matsugae zaczął coś gotować. * * * Roger pociągnął nosem i spojrzał w stronę twierdzy, gdzie Kostas szykował kolację. Służący może i ryzykował życiem, by uratować obcego żołnierza, ale nie wydawało się to robić na nim specjalnego wrażenia. Zajął się organizacją obozu. Może należało wyciągnąć z tego nauczkę. Książę rozejrzał się i popatrzył na pracujących dookoła żołnierzy. Kiedy skończono podstawowe rzeczy – rozstawianie ciężkiej broni, przydzielanie pól ostrzału, układanie worków z piaskiem w miejscach, gdzie z muru wykruszyły się kamienie – marines zajęli się ulepszaniem własnych pozycji. Mimo intensywnego upału, gorszego jeszcze wewnątrz kamiennych ścian, żołnierze pracowali bez przerw. Wiedzieli, że kiedy Kranolta uderzą, będzie już za późno na zapewnianie sobie większych szans na przeżycie. Do księcia podeszła Despreaux, a on pozdrowił ją skinieniem głowy. – Pani plutonowy – powiedział, a ona kiwnęła mu w odpowiedzi i rzuciła coś, co trzymała w dłoni. – Fajne plemię. Roger złapał przedmiot i zbladł. Była to bardzo mała mardukańska czaszka. Rogi wyglądały jeszcze jak guzki. – W bastionie leży wielki stos kości – ciągnęła marine. – To stamtąd. Wygląda na to, że obrońcy walczyli do końca. Roger wyjrzał za krawędź muru, na gruzy zabudowań w dole. Miał już dość doświadczenia, by wyobrazić sobie, co musieli oglądać obrońcy twierdzy, kiedy reszta ich miasta płonęła, a na ulicach trwała masakra. By wyobrazić sobie ich rozpacz i desperację, kiedy runęła brama, a do środka wlała się horda barbarzyńców... – Nie jestem tym zachwycony – stwierdził, kładąc delikatnie czaszkę na parapecie muru. – Widziałam gorsze rzeczy – powiedziała zimno Despreaux. – Brałam udział w zrzucie na Jurgen. Proszę mi wybaczyć humanocentryzm, ale... tam było gorzej. – Jurgen? – Roger nie był w stanie umiejscowić nazwy. Twarz plutonowej zesztywniała, zadrżał jej mięsień szczęki. – Zupełnie nieważne miejsce, Wasza Wysokość. Cuchnący, mały pograniczny światek. Gromada kolonistów-nędzarzy, jedno miasto. Odwiedził ich piracki statek. Wyjątkowo nieprzyjemna banda. Kiedy tam dotarliśmy, już ich nie było. Efekty ich wizyty zostały. – Och – powiedział Roger. Ataki na światy pogranicza były tak częste, że w centrum Imperium nie zwracano już na nie uwagi. – Przykro mi. – Nie musi być panu przykro, Wasza Wysokość. Trzeba tylko pamiętać o jednym – cały czas gdzieś tam czają się źli goście. Jedyni ludzie, którzy ich zazwyczaj widzą, to Flota i marines, ale za to dość często. Barbarzyńcy zawsze czają się u bram. Dotknęła lekko czaszki, skinęła chłodno głową księciu i wróciła do swojej drużyny. Roger dalej patrzył na miasto, gładząc czaszkę kciukiem, dopóki nie podszedł do niego Pahner. – Jak wam idzie, poruczniku? – W porządku... sir – powiedział nieobecnym głosem książę, nie odrywając wzroku od zamordowanego Voitan. – Kapitanie, czy mogę coś powiedzieć jako Jego Wysokość, a nie porucznik? – Oczywiście – uśmiechnął się Pahner – Wasza Wysokość. – Myślę sobie, że nie byłoby dobrym pomysłem zostawiać jakiekolwiek siły wroga za plecami, prawda? – Mówi pan o Kranolta? – Pahner spojrzał na czaszkę. – Tak, kapitanie. Jak stoimy z energią do pancerzy? Pahner skrzywił się. – Biorąc pod uwagę, że mamy tylko cztery, całkiem nieźle. Dla czterech pancerzy energii starczy na wiele dni. Ale musimy uruchomić pozostałe, jeśli chcemy mieć nadzieję na odbicie portu.
|
Wątki
|