- Musisz mi powiedzieć - błagał go Rand...

Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
- Kim jestem? Powiedz mi, proszę. Kim ja jestem? Kim ja jestern?
Krzyczał.
- Spokojnie, Rand.
Przez chwilę myślał, że to Tam mu odpowiedział, ale wtedy spostrzegł, że Tam zniknął. Pochylał się nad nim Mat, przykładał kubek z wodą do jego warg.
- Po prostu leż spokojnie. Nazywasz się Rand al'Thor, nim właśnie jesteś, z tą swoją najszpetniejszą twarzą i naj­bardziej zakutym łbem w całych Dwu Rzekach. Hej, ty się pocisz! Gorączka opada.
- Rand al'Thor? - wyszeptał Rand.
Mat skinął głową i było w tym coś tak kojącego, że Rand odpłynął w sen, nawet nie dotykając wody.
Był to sen nie zakłócany koszmarami - przynajmniej nic nie pamiętał - ale tak lekki, że otwierał oczy, kiedy Mat go badał. W którymś momencie zastanowił się, czy Mat w ogóle spał, ale zapadł z powrotem w sen, zanim ta myśl zdążyła rozwinąć się dalej.
Obudził go ostatecznie dopiero pisk zawiasów w drzwiach, jednakże przez chwilę leżał bez ruchu na sianie, żałując, że już nie śpi. Przez sen nie miał świadomości swojego ciała. Teraz mięśnie go tak bolały, jakby to były wyżęte szmaty i siły miał mniej więcej tyle samo. Próbował lekko unieść głowę, udało mu się to dopiero przy drugiej próbie.
Mat siedział na swoim starym miejscu pod ścianą, w od­ległości wyciągniętej ręki od Randa. Miał podbródek wspar­ty na piersi, unosił się i opadał w spokojnym rytmie głębo­kiego snu. Chustka opadła mu na oczy.
Rand spojrzał w stronę drzwi.
Stała przy nich kobieta i przytrzymywała je, by się nie zamknęły. Przez chwilę wyglądała jak ciemny kształt w suk­ni, obrysowany bladym światłem wczesnego poranka, potem weszła do środka, pozwalając drzwiom zamknąć się za ni&. W świetle latarni widział ją wyraźniej. Była mniej więcej w tym samym wieku co Nynaeve, jak mu się zdawało, ale nie była wieśniaczką. Bladozielony jedwab jej sukni błysz­czał, kiedy się poruszała. Płaszcz miał barwę głębokiej, miękkiej szarości, włosy nosiła spięte pienistą siatką z ko­ronki. W zamyśleniu patrzyła na Mata i niego, przesuwając palcami po ciężkim złotym naszyjniku.
- Mat - powiedział Rand, a potem głośniej zawołał: - Mat!
Mat zachrapał i budząc się, omal nie upadł. Przetarł za­spane oczy i ze zdumieniem zagapił się na kobietę.
- Przyszłam do swojego konia - powiedziała, nie­jasnym gestem wskazując przegrody.
Ani na moment jednak nie oderwała wzroku od nich obydwóch.
- Czy jesteś chory?
- Nic mu nie jest - powiedział sztywno Mat. ­Tylko się przeziębił na deszczu, to wszystko.
- Może mogłabym go obejrzeć - zaproponowała. - Trochę się znam...
Rand zastanawiał się, czy to jest Aes Sedai. Bardziej jeszcze niż ubranie przekonywał go jej pewny siebie sposób bycia, sposób, w jaki trzymała głowę, jakby zaraz miała wydać jakiś rozkaz.
"A jeśli ona jest Aes Sedai, to z jakich Ajah?”
- Już jestem zdrów - powiedział. - Naprawdę, nie ma potrzeby.
Ona jednak przeszła przez całą stajnię, unosząc spódnice do góry i stawiając ostrożnie szare trzewiki. Krzywiąc się na widok słomy, uklękła przy nim i dotknęła jego czoła.
- Nie masz gorączki – powiedziała, badając go z mar­sem na czole.
Była piękna, pomimo ostrych rysów, lecz w jej twarzy nie było ciepła. Nie tchnęła również chłodem, po prostu brakowało jej jakichkolwiek uczuć.
- Ale byłeś chory. Tak. Tak. I jesteś nadal słaby jak jednodniowy kociak. Myślę...
Sięgnęła pod płaszcz i nagle wszystko zaczęło się dziać tak szybko, że Rand zdążył wydać z siebie tylko zduszony okrzyk.
Jej dłoń wyłoniła się spod płaszcza z błyskiem, coś za­lśniło, gdy rzuciła się ponad Randem w stronę Mata. Mat przewrócił się na bok, ruchem na oślep i wtedy rozległ się trzask metalu wbijanego w drewno. Wszystko to trwało za­ledwie ułamek sekundy, potem zapanował spokój.
Mat leżał częściowo na plecach, jedną ręką trzymając ją za nadgarstek, tuż za sztyletem, który wbiła w ścianę, do­kładnie w tym miejscu, w którym przedtem znajdowała się jego pierś, a drugą ręką przykładał ostrze z Shadar Logoth do jej gardła.
Nie ruszając niczym prócz oczu, usiłowała spojrzeć na sztylet trzymany przez Mata. Wytrzeszczając wzrok, wciąg­nęła powietrze i usiłowała mu się wyrwać, lecz on nadal przykładał krawędź ostrza do jej skóry. Po chwili znieru­chomiała jak kamień.
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.