Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Optymalna. Wchodzi na parapet.
Białe koszule znów otwierają usta do krzyku. Unoszą sprężynowce, mierzą do niej. Emiko patrzy, jak nakierowują się na nią szczeliny luf. Mimochodem zastanawia się, czy to czasem nie ona jest tą powolną. Czy nawet sama siła ciężkości nie będzie zbyt powolna. Porywy wiatru szarpią nią, zachęcają. Ciągną ją powietrzne duchy, zwiewają na oczy czarną siatkę włosów. Odgarnia je na bok. Spokojnie uśmiecha się do białych koszul – ciągle biegnących, ciągle mierzących ze sprężynowców – i robi krok w pustą przestrzeń. Białe koszule wytrzeszczają oczy. Broń połyskuje czerwono, plując w jej kierunku dyskami. Jeden, dwa, trzy... – liczy je w locie – cztery, pięć... Ciążenie ciągnie ją w dół. Znikają białe koszule i ich pociski. Zderza się z balkonem. Dostaje kolanami w brodę. Wykręca się kostka, metal skrzypi. Przetacza się, uderza w balustradę, która rozpryskuje się, odpada. Emiko stacza się w powietrze. Spadając, chwyta się ułamanej miedzianej poręczy. Nieruchomieje, zwisając nad otchłanią. Puste powietrze zieje ze wszystkich stron, zachęcając do upadku. Dmie gorący wiatr. Szarpie. Emiko, dysząc, podciąga się na przechylony balkon. Całe jej ciało jest rozdygotane, poobijane, a jednak wszystkie kończyny nadal działają. Niczego sobie nie złamała. Optymalna. Zarzuca nogę na balkon i winduje się na platformę. Trzeszczy metal. Balkon obwisa pod jej ciężarem, puszczają przedpotopowe śruby. Gotuje się. Chciałaby paść. Puścić się, zsunąć z niepewnego oparcia i spaść w otwartą przepaść... Krzyki z góry. Unosi wzrok. Białe koszule wyglądają zza krawędzi, celują do niej ze sprężynowców. Dyski sypią się jak srebrny deszcz. Rykoszetują, przecinają jej skórę, iskrzą o metal. Strach dodaje jej sił. Rzuca się ku bezpieczeństwu szklanych balkonowych drzwi. Optymalna. Drzwi się rozbijają. Szkło kaleczy jej dłonie. Obsypana skrzącymi się odłamkami przelatuje na drugą stronę, już jest w mieszkaniu, pędzi szybko, tak szybko, że aż się rozmazuje. Gapią się na nią ludzie, wstrząśnięci, niesamowicie powolni... Jak zamrożeni. Emiko z hukiem wyskakuje na korytarz przez kolejne drzwi. Otaczają ją białe koszule. Nurkuje między nimi, zaskoczone krzyki niosą się za nią bezbarwnym echem. W dół schodami. W dół, w dół, w dół schodów, białe koszule daleko z tyłu. Krzyki z wysoka. Krew jej płonie. Schody palą. Potyka się. Opiera o ścianę. Nawet rozgrzany beton jest lepszy niż jej skóra. Zaczynają się zawroty głowy, ale, zataczając się, idzie dalej. Mężczyźni krzyczą z góry, gonią ją. Buty tupią na schodach. W kółko, w kółko, cały czas w dół. Przepycha się przez tamujące drogę grupki ludzi na schodach, wciska się między spłoszonych nalotem mieszkańców. Prawie majaczy od żaru, którym płonie jej wnętrze. Na jej skórze pojawiają się maleńkie kropelki potu, przeciskające się przez nonsensownie zaprojektowane pory, ale w tym upale i wilgoci nie chłodzą jej nic a nic. Nigdy wcześniej nie czuła wilgoci na skórze. Zawsze była taka sucha... Ociera się o człowieka, który uskakuje, przestraszony rozpaloną skórą. Przegrzewa się. Nie uda jej się wtopić w ten tłum. Jej kończyny poruszają się jak migodiwa animacja na kartowanej książeczce dla dzieci, szybko, szybko, szybko, ale urywanie. Wszyscy się gapią. Schodzi z klatki schodowej, przeciska się przez jakieś drzwi, idzie korytarzem, opiera się o ścianę, dyszy ciężko. Rozpalona wewnętrznym ogniem ledwo jest w stanie utrzymać rozwarte powieki. Skoczyłam, myśli. Skoczyłam. Adrenalina i szok. Koktajl-horror, upojne amfetaminowe pobudzenie. Trzęsie się. Podrygi nakręcanki. Gotuje się. Słabo jej z gorąca. Przyciska się do ściany, próbując wchłonąć jej zimno. Trzeba mi wody. Lodu. Usiłuje opanować oddech, nasłuchiwać, ustalić, z której strony przychodzą eksterminatorzy, ale umysł ma oszołomiony i mętny. Jak daleko zeszła w dół? Ile pięter? Ruszaj się. Idź dalej. Nie rusza się. Zwala się na podłogę.
|
Wątki
|