Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
- Powiem wam jednak coś. Gdy tylko wy dwaj, łaziki, znajdziecie się w drodze do Domu Sunlighta, zadzwonię do Springfield, żeby dowiedzieć się o numer tej Helen... Wilk, tak? Czy też Helen Vaughan?
- Vaughan - powiedział Jack i palący rumieniec pokrył jego twarz, jakby miał gorączkę. - Tak - rzekł sędzia. Wilk potrząsnął głową, po czym położył Jackowi rękę na ramieniu. - Dochodzisz do siebie, synu? - zapytał sędzia. - Możesz mi powiedzieć, ile masz lat? Wilk mrugnął znowu i obejrzał się na Jacka. - Szesnaście - powiedział Jack. - A ty? - Dwanaście. - Och. Dałbym ci kilka lat więcej. Tym więcej jest powodów, żeby zadbać o pomoc dla ciebie, zanim popadniesz w naprawdę poważne kłopoty - nie przyznasz mi racji, Franky? - Amen - rzekł policjant. - Wrócicie tu za miesiąc, chłopcy - poinformował sędzia. - Wtedy zobaczymy, czy poprawiła się wam pamięć. Dlaczego masz tak przekrwione oczy? - Bo mi się takie dziwne zrobiły - odrzekł Jack. Policjant warknął. Dopiero po chwili Jack zdał sobie sprawę, że w rzeczywistości był to śmiech. - Zabierz ich, Franky - poprosił sędzia, właśnie podnoszący słuchawkę. - Za trzydzieści dni będziecie całkiem innymi chłopakami. Ręczę za to. Gdy wychodzili po schodach z gmachu urzędu miejskiego, wybudowanego z czerwonej cegły, Jack zapytał Franky’ego Williamsa, dlaczego sędzia chciał znać ich wiek. Gliniarz zatrzymał się na najniższym stopniu i popatrzył na niego ponuro. - Stary Sunlight zwykle bierze smarkaczy mniej więcej dwunastoletnich i wypuszcza ich, kiedy mają dziewiętnaście. - Uśmiechnął się. - Chcesz mi powiedzieć, że nigdy nie słyszałeś go w radiu? Chyba on tu jest najsławniejszy. Na pewno o starym Sunlighcie Gardenerze słyszeli nawet w Daleville. Jego zęby okazały się małymi, odbarwionymi, nierówno rozstawionymi pieńkami. 3 Dwadzieścia minut później z powrotem znaleźli się w wiejskiej okolicy. Wilk zajął miejsce z tyłu radiowozu, zdumiewająco mało się opierając. Franky Williams wyciągnął pałkę zza pasa i zapytał: - Chcesz znów tego popróbować, cholerny czubie? Kto wie, może od tego nabierzesz trochę rozumu. Wilk zadrżał, zmarszczył nos, ale wsiadł z Jackiem do samochodu. Natychmiast zatkał ręką nozdrza i zaczął oddychać przez usta. - Wydostaniemy się stamtąd, Wilku - szepnął mu Jack w ucho. - Parę dni, to wszystko, zanim się zorientujemy, jak to zrobić. - Nie gadać! - dobiegło ich z przedniego siedzenia. Jack czuł się dziwnie odprężony. Był pewien, że znajdą sposób ucieczki. Oparł się o plastikowe siedzenie, czując zaciśniętą na swej dłoni rękę Wilka, i zapatrzył się w przepływające za szybą pola. - No, jest wreszcie - zawołał Franky Williams z przedniego siedzenia. - Wasz przyszły dom. Jack ujrzał sterczące surrealistycznie spośród pól, stykające się wysokie mury z cegieł - zbyt wysokie, żeby coś przez nie zobaczyć. Mury wokół Sunlight Home były zwieńczone potrójnym rzędem drutu kolczastego oraz wpuszczonymi w cement kawałkami szkła. Radiowóz wjechał pomiędzy wyjałowione pola, chronione przez ogrodzenia z drutu, na przemian kolczastego i zwykłego. - Mamy tu sześćdziesiąt akrów - powiedział Williams. - A wszystko ogrodzone albo murami, albo drutem - lepiej w to uwierzcie. Chłopcy sami to zrobili. W miejscu, gdzie droga przechodziła na teren Sunlight Home, w murze znajdowała się przerwa na szeroką żelazną bramę. Gdy tylko radiowóz skręcił na podjazd, sterowana elektronicznym impulsem brama się otworzyła. - Kamera telewizyjna - wyjaśnił policjant. - Już czekają na dwie świeże rybki. Jack wychylił się do przodu i przyłożył twarz do szyby. Chłopcy w drelichowych kurtkach pracowali na szerokich polach po obu stronach - kopali, grabili i pchali taczki. - Właśnie zarobiłem za was dwadzieścia dolców, zasrańcy - rzekł Williams. - Plus dwadzieścia dla sędziego Fairchilda. Może nie świetnie? Rozdział dwudziesty pierwszy - Dom Sunlighta 1. Zdaniem Jacka dom prezentował się, jakby sklecono go z dziecinnych klocków - rozrastał się w przypadkowy sposób, w miarę jak potrzeba było więcej miejsca. Po chwili chłopiec zauważył, że liczne okna zabezpieczono kratami. Rozłożysty budynek natychmiast przybrał wygląd więzienia, a nie dziecięcej układanki. Większość chłopców na polu odłożyła narzędzia, by przyjrzeć się przejeżdżającemu radiowozowi. Franky Williams zatrzymał wóz na szerokim, zaokrąglonym końcu podjazdu. Gdy tylko zgasił silnik, z frontowych drzwi wyłoniła się wysoka postać. Przyglądała się im ze szczytu schodów, splótłszy przed sobą ręce. Pod wielką grzywą przydługich, białych włosów twarz tego człowieka wyglądała nierealistycznie młodzieńczo - jakby cyzelowane, przytłaczająco męskie rysy powstały wyłącznie lub przynajmniej w części przy asyście chirurgii plastycznej. Było to oblicze człowieka, który potrafił sprzedać wszystko, wszędzie i każdemu. Ubranie miał białe jak włosy: biały garnitur, białą koszulę i zwisający z szyi jedwabny biały szal. Gdy Jack i Wilk wysiedli, mężczyzna w bieli wyciągnął z kieszeni marynarki parę ciemnozielonych okularów przeciwsłonecznych, włożył je i przez moment badawczo przyglądał się nowo przybyłym. Następnie uśmiechnął się, przy czym na jego policzkach utworzyły się długie bruzdy. W końcu zdjął okulary i schował je do kieszeni. - No, no - powiedział. - No, no, no. Co byśmy bez pana poczęli? - odezwał się do policjanta. - Dzień dobry, wielebny - odrzekł Franky Williams. - Chodzi o to, co zwykle? Czy ci dwaj śmiałkowie rzeczywiście zaangażowali się w jakąś kryminalną działalność?
|
WÄ…tki
|