- Dzień dobry - powiedziała z uśmiechem i skinęła głową...

Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.

- Dzień dobry - przywitał ją Tanner. - Przepraszam, ale zostawiłem trochę bałaganu w moim poko­ju.
- Nic nie szkodzi - odezwał się Sam. - Usiądź sobie. Za chwile podamy ci śniadanie. Chłopcy mówili ci o twoim przyjacielu? Tanner skinął głową.
- Żona ma na imię Suzan - powiedział Sam, gdy kobieta stawiała przed Tannerem filiżankę gorącej kawy.
- Miło mi - powiedział Tanner.
- Halo.
- No wiec, mam tutaj twoją mapę. Zobaczyłem, że wystaje ci z kurtki. Tam obok drzwi wisi też twój rewolwer. Zastanawiałem się trochę i doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie jak najpierw poje­dziesz do Albany, a stamtąd dalej - starą Trasą Numer 9, która jest w zupełnie niezłym stanie. - Rozpo­starł mapę i wodził po niej palcem. - Chciałem de jednak ostrzec, że nie będzie to taka znowu wycieczka, ale to chyba najpewniejsza i najszybsza droga...
- Śniadanie - powiedziała żona Sama, odsuwając na bok mapę i stawiając przed Tannerem talerz pełen jajecznicy na bekonie i parówek, a obok drugi z czterema kromkami chleba. Na stole zjawiła się wkrótce marmolada, dżem, galaretka i masło. Tanner zabrał się do jedzenia i popijając kawą wypełniał pustkę panującą w jego żołądku, a Sam tymczasem mówił.
Opowiadał o gangach, które grasują miedzy Bostonem a Albany na motocyklach i rabują wszystko co się da. Z tej przyczyny większość transportów szła pod konwojem uzbrojonej straży.
- Ale w tym swoim gracie nie musisz się nimi przejmować, co? - zapytał Sam.
- Miejmy nadzieje - odparł Tanner i jadł łapczywie dalej.
Zastanawiał się, czy te gangi to coś w rodzaju jego starej bandy. Dla ich i swojego dobra wolał, aby tak nie było. , Podnosząc do ust filiżankę, usłyszał dochodzące z zewnątrz głosy.
Drzwi otworzyły się z trzaskiem i do kuchni wpadł chłopiec. Tanner ocenił go na jakieś dziesięć do dwunastu lat. Za nim wszedł starszy mężczyzna, z tradycyjną, czarną torbą.
- Jesteśmy! Jesteśmy! - wołał chłopiec. Sam wstał i podał przybyłemu rękę. Tanner pomyślał sobie, że wypadałoby zrobić to samo. Otarł usta i ściskając dłoń mężczyzny powiedział:
- Mój kolega dostał jakiegoś ataku szału. Rzucił się na mnie i musiałem z nim walczyć. Odepchnąłem go i walnął głową o tablice rozdzielczą.
Doktor skinął głową. Był to ciemnowłosy mężczyzna dobijający już pięćdziesiątki. Z pooranej zmarszczkami twarzy wyzierały znużone oczy.
- Zaprowadzę cię do niego - zwrócił się do doktora Sam i powiódł go do drzwi w głębi kuchni.
 
Tanner poprawa się na krześle i wziął do ręki ostatnią kromkę chleba. Skinieniem głowy podziękował Suzan, która dolała mu kawy.
- Mam na imię Jerry - powiedział chłopiec, sadowiąc się na krześle opuszczonym przez chwile przez ojca. - Czy naprawdę nazywasz się Czart?
- Przestań! - zgromiła go matka.
- Niestety tak - odparł Tanner.
- ... I przejechałeś przez całe Stany Zjednoczone? Przez Aleje?
- Aż dotąd.
- Jak tam było?
- Tak sobie.
- A co widziałeś?
- Wielkie jak ta kuchnia nietoperze - po tamtej stronie Missus Hip - niektóre nawet większe. Dużo ich było w Saint Louis.
- I co z nimi zrobiłeś?
- Strzelałem do nich, paliłem je, rozjeżdżałem...
- Co jeszcze widziałeś?
- Potwory Gila. Ogromne jaszczury, jak w technikolorze - wielkości stodoły. Pyłowe Diabły - wielkie wirujące wiatry, które wessały nam jeden samochód. Góry o ognistych wierzchołkach. Zarośla o wiel­kich kolcach, które musiałem spalić. Jechałem przez parę burz, jechałem przez okolice, gdzie ziemia była jak szkło, jechałem przez tereny, gdzie ziemia drżała, okrążałem ogromne kratery, wszystkie radioaktywne...
- Żebym to ja mógł tak kiedyś pojechać.
- Może kiedyś pojedziesz.
Tanner skończył jeść, zapala papierosa i popijał małymi łyczkami kawę.
- Bardzo dobre śniadanie - pochwalił. - Dawno takiego nie jadłem. Dzięki. Suzan uśmiechnęła się.
- Jeny, daj panu spokój - powiedziała do syna.
- Niech się pani nie przejmuje. Nie przeszkadza mi.
- Co za pierścień masz na palcu? - spytał Jerry. - Wygląda jak wąż.
- Bo to wąż - odparł Tanner. - Czyste srebro ze szklanymi oczkami. Dostałem go w miejscowości zwanej Tijuana. Masz. Weź go.
- Nie mogę go przyjąć - powiedział chłopiec, spoglądając prosząco na matkę. Potrząsnęła głową. Dostrzegając to, Tanner powiedział:
- Twoja rodzina zadała sobie wiele trudu, żeby mi pomóc i sprowadzić doktora do mojego kolegi, żeby mnie nakarmić i przenocować. Jestem pewien, że nie obrażą się, jeśli wyrażę im swoją wdzięcz­ność. dając ci ten pierścień. -Jerry obejrzał się na matkę, a Tanner skinął w jej stronę głową. Uczyniła to samo.
Jerry gwizdnął, podskoczył i wsunął sobie pierścień na palec.
- Za duży - powiedział z rozczarowaniem.
- Daj, zmniejszę go trochę. Ta spirala będzie pasowała na każdy palec, jeśli się ją trochę ściśnie. Zgniótł pierścień i oddal go chłopcu do przymiarki. Był ciągle za duży, ścisnął go wiec jeszcze mocniej - wtedy już pasował. Jerry wsunął pierścień na palec i chciał wybiec z izby.
- Zaczekaj! - zawołała za nim matka. - Co się mówi? Chłopiec odwrócił się i powiedział.
- Dziękuje ci. Czart. - Mister Tanner - poprawiła go matka.
- Mister Tanner - powtórzył chłopiec i wybiegł trzaskając drzwiami.
- To ładnie z pana strony - zwróciła się Suzan do Tannera. Wzruszył ramionami.
- Podobał mu się przecież - powiedział. - Cieszę się, że mogłem mu sprawić radość. Dopił kawę, skończył papierosa i Suzan dała mu jeszcze jedną filiżankę. Zapalił następnego papierosa.
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.