Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
- To nasza polisa ubezpieczeniowa - oświadczył Jack. 9 Richard zwalił się na siedzenie, kiedy tylko wrócili do kabiny - gramolenie się w dół i w górę po drabinkach oraz przesuwanie się po wąskiej listwie nad kołami pochłonęło resztki jego energii. Posunął się jednak, by zrobić miejsce Jackowi, i przyglądał się spod opadających powiek, jak przyjaciel znów uruchamia pociąg. Jack podniósł następnie opończę i zaczął szorować nią broń. - Co robisz? - Wycieram oliwę. Lepiej też to zrób, kiedy skończę. Przez resztę dnia obaj chłopcy siedzieli w otwartej kabinie pociągu. Oblewali się potem i starali nie zwracać uwagi na płaczące drzewa, towarzyszący mijanej scenerii odór zepsucia oraz doskwierający im głód. Jack zauważył, że dookoła ust Richarda utworzył się szereg sączących wrzodów. Wyjął wreszcie przyjacielowi uzi z ręki, wytarł z oliwy i wsunął magazynek. Od słonego potu piekły go spękane wargi. Jack przymknął oczy. Może w rzeczywistości żadne głowy nie wychylały się nad skrajem doliny; może mimo wszystko nie byli śledzeni. Usłyszał, że akumulatory zaskwierczały i trzasnęła w nich wielka iskra. Poczuł, że Richard podskoczył z przestrachu. W chwilę później Jack zapadł w sen i śnił o jedzeniu. 10 Gdy Richard potrząsnął ramieniem Jacka i wyrwał go ze świata, w którym jadł pizzę wielkości opony ciężarówki, po dolinie zaczynały kłaść się cienie, łagodzące mękę płaczących drzew. Nawet one, nisko pochylone i zasłaniające dłońmi twarze, wydawały się piękne w słabnących, nisko padających promieniach słońca. Gruba warstwa czerwonego pyłu mżyła i majaczyła światłem. Cienie chłopców mknęły po ziemi obok nich; prawie było widać, jak się wydłużają. Ohydna żółta trawa nabrała niemal przyjemnego pomarańczowego odcienia. Gasnące, szkarłatne światło malowało skośne wstęgi na skałach u obrzeża doliny. - Po prostu pomyślałem, że chciałbyś to zobaczyć - powiedział Richard. - Wokół jego ust pojawiło się kilka kolejnych owrzodzeń. Uśmiechnął się słabo. - Wyglądała wyjątkowo - to znaczy, gama barw. Jack poczuł obawę, że Richard wda się w naukowe wytłumaczenie przesunięcia barw o zachodzie słońca, ale jego przyjacielowi obrzydła fizyka lub się nią zmęczył. Obaj chłopcy w milczeniu przyglądali się, jak zmierzch pogłębia wszystkie kolory i zamienia niebo na zachodzie w purpurową płachtę. - Wiesz, co jeszcze wieziemy? - zapytał Richard. - Co? - odpowiedział pytaniem Jack. W istocie mało go to obchodziło. Na pewno nic dobrego. Miał nadzieję, że dożyje jeszcze choćby jednego tak pięknego zachodu słońca, tak przepełnionego uczuciami. - Plastik wybuchowy. Pakowany po dwa funty - tak przynajmniej mi się wydaje. Wystarczy go do wysadzenia całego miasta. Jeśli któryś z naszych pistoletów przypadkiem wypali albo ktoś właduje kulkę w te worki, to po całym pociągu zostanie tylko dziura w ziemi. - Nic nie zrobię, jak ty zrobisz to samo - odparł nieco dziwacznie Jack. Znów pozwolił ponieść się emocjom, wywołanym przez zachód słońca. Zmierzch wprawił Jacka w osobliwy nastrój. Przywiódł Jackowi na myśl wszystko, co przeszedł od opuszczenia Alhambra Inn and Gardens. W małej herbaciarni zobaczył matkę, nagle zrobiła się z niej stara, wyczerpana kobieta, ujrzał siedzącego pod drzewem Speedy’ego Parkera, doglądającego swojego stada Wilka, Smokeya i Lori z koszmarnego “Oatley Tap”, wszystkie znienawidzone twarze z domu Sunlighta: Hecka Basta, Sonny’ego Singera i innych. Brakowało mu Wilka, z czego boleśnie zdał sobie sprawę, ponieważ rozprzestrzeniający się i pogłębiający zmierzch pobudzał w pełni wspomnienia o nim; Jack nie potrafiłby zresztą wyjaśnić, dlaczego tak się stało. Pożałował, że nie może wziąć Richarda za rękę. Po chwili jednak pomyślał: A właściwie dlaczego? Przesunął dłoń po ławce, aż dotknął dość brudnej i lepkiej ręki przyjaciela. Zacisnął na niej palce. - Czuję się bardzo chory - powiedział Richard. - To nie tak jak... przedtem. Strasznie boli mnie brzuch i swędzi mnie cała twarz. - Myślę, że poczujesz się lepiej, kiedy tylko wydostaniemy się z tej okolicy - odrzekł Jack. Ale jaki ma pan na to dowód, doktorze? - zastanowił się. Jaki masz dowód, że go po prostu nie uśmiercisz? Nie miał żadnego. Pocieszył się, że Richard miał odegrać kluczową rolę w tym, co nastąpi w czarnym hotelu. Czuł, że będzie potrzebował Richarda Sloata, i to nie tylko dlatego, że Richard Sloat potrafił odróżnić materiał wybuchowy od torby nawozu. Czy Richard był kiedykolwiek wcześniej w czarnym hotelu? Czy znalazł się kiedyś naprawdę blisko Talizmanu? Jack obejrzał się na przyjaciela, który oddychał płytko i z wysiłkiem. Dłoń Richarda spoczywała w jego ręce jak zimna, woskowa rzeźba. - Nie chcę już tego pistoletu - odezwał się Richard, spychając broń z kolan. - Niedobrze mi się robi od jego zapachu. - W porządku - odparł Jack i położył sobie broń na kolanach. Jedno z drzew zakradło się na skraj jego pola widzenia i bezdźwięcznie zawyło z rozpaczy. Niedługo zaczynała się pora grasowania psów-mutantów. Jack podniósł wzrok na wzgórza po lewej stronie - i zobaczył zsuwającą się pomiędzy skałami człekokształtną sylwetkę. 11 - Hej - zawołał prawie z niedowierzaniem. Obojętny na jego wstrząs wielobarwny zmierzch nadal był wyjątkowo piękny. - Hej, Richard! - O co chodzi? Też się rozchorowałeś? - Wydaje mi się, że zobaczyłem kogoś tam w górze, po twojej stronie. Popatrzył ponownie między wysokie skały, ale nie dostrzegł żadnego ruchu. - Nic mnie to nie obchodzi - odparł Richard.
|
Wątki
|