Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
.. Nad Franusiem naszym, starszym będąc, opiekę rozciągał, i przez
listy my o jego powodzeniach i promocjach wiedzieli... Aż tu dwunasty rok przyszedł... Francuzi idą! Ociec mówi: „Pewno i Franuś nasz z nimi idzie”. A matka głową kiwa i odpowiada „Pewno 179 idzie! Może i do nas zajdzie! Może my jego jeszcze raz przed śmiercią obaczymy!...” Może i obaczymy” – mówi ociec... Czekali jego, spodziewali się... Matka najmniejszym czasem w pole, na drogę wychodziła, a my, młodsze bracia, tylko co oczu nie powyślepiali, brata oficera wyglądając. Gdy stary to mówił, Jadwiga nie spuszczała z Justyny oczu, które coraz więcej zapalały się i roziskrzały. Nie dosłyszała tego, co Jan do niej przed chwilą szepnął, ale spostrzegła dobrze, że kiedy się nachylił ku niej, na ustach miał taki uśmiech, jakiego ona nie widziała u niego nigdy, a ciągle patrzał na jej rozpuszczone włosy; zdawać się mogło, że po prostu oczu od nich oderwać nie mógł. Justyna zaś słuchała go ze wzniesionym ku niemu wzrokiem, z którego biły promienie cichej, jakby nieśmiałej radości. Z trochę jeszcze dygocącym, ale coraz wzmagającym się i czystszym głosem opowiadającego starca złączył się gruby szept jego wnuczki. Zdawać się mogło, iż szeptem mówiła dlatego, że trudno jej było wydobyć głosu ze wzburzonej piersi lub też że sama lękała się tego, co mówiła. – Aaaa! – nie spuszczając wzroku z Justyny zadziwiła się – czy to teraz taka moda przyszła, żeby rozpuszczone włosy nosić?... Aaaa! rychło może i taka nadejdzie, żeby panny i gołe albo w jednych koszulach chodziły! Justyna w opowiadanie starca wsłuchana, może złośliwych słów dziewczyny nie słyszała, a może też udawała, że ich nie słyszy... Jan na mówiącą gniewne spojrzenie rzucił, ale przygryzłszy wargę i ramiona u piersi krzyżując, milcząc plecami ku niej się zwrócił. Starzec prawił dalej: – Tak my w zaciszku naszym siedząc, wędrownika z dalekich stron po drogach wypatrywali, aż zima naszła, taka okrutna, jakiej nigdy za ludzkiej pamięci nie bywało. Ludzi ledwie kiedy z chaty wychodzących zamrozie po rękach i nogach opadały, a podczas z wielkiego chłodu prawie tchu odwieść nie było można. Śnieg też często sypiąc płoty zasypywał i góry albo, zdaje się, kościoły na polu wystawiał. Jednego razu, samym rankiem, zawołał nas ociec, żeby my czegoś szli za nim w pole... już i nie pamiętam czego... Przez całą noc zawierucha była taka, że o dwa kroki domu albo drzewa byś nie rozpoznał. Śniegu moc nasypało. Idziem my w kożuchach przez ogród w śniegu brnąc, aż na końcu ogrodu ukazuje się nam cościś czarnego, stojącego... ni to goły pień z nagła wyrosły tam, gdzie go wprzód nie było, ni to drzewniana figura do płotu plecami przyparta. „A co tam takiego stoi?” – mówi ociec. „Nie wiemy” – odpowiadamy. A matka za nami idąca, nie wiadomo na co, ot tak, przez to chyba, że już ją ciągiem niespokojność jakaściś w pole i na drogi parła, powiada: „Może to, nie daj Boże, człowiek zmarznięty!” Wszyscy my poszli prędzej, tak że matka nie zdążywszy iść razem z nami w tyle ostała. Przyszli my w te miejsce, pojrzeli i tylko co ze strachu na ziemię nie popadli. „Toż to człowiek!” – krzyknął do nas ociec. A ja, choć najmłodszy, ale najśmielszy, przyskoczył i z bliskości na tego człowieka popatrzywszy takoż krzyknął: „Oficer, tatku, oficer!” Mundur na sobie ten zmarznięty człowiek miał cały w dziurach, a czy obuty był, tego i widzieć nie można było, bo śniegu nasypało się jemu aż po kolana i od kolan dopiero wyrastał on z tego śniegu, zupełnie jak drzewniany, plecami do płotu przyparty, żółty na twarzy gdyby wosk i tylko długie wąsy blond na brodę mu spadały, a oczy były jak w głowę wstawione szyby. Jedną rękę miał opuszczoną, a drugą bułkę w ściśniętej garści przy gębie trzymał. Od razu już my domyślili się, że uchrony od zamieci i chłodu szukając po polu, wędrował, nigdzie nie trafił, bułkę, co ją pewno w kieszeni miał, z głodu gryźć począł, i tak go śmierć od mrozu pod samym płotem naszej chaty schwyciła. Stoim my, patrzym, dziwujem się, ociec żegnać się świętym krzyżem począł, aż tu i matka nadchodzi. W śniegu brnęła, ale szła; cościś ją do tego miejsca parło... Przyszła, spojrzała,
|
Wątki
|