Xeco była szeroka i łatwa do żeglugi...

Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Minęli jakiś dom — pierwszy, jaki
widzieli od miesiąca. Księżyc, niczym światło latarni prowadzącej powracający z morza statek, przedarł się przez chmury i oświetlał im drogę.
— Słyszysz mnie, Nate? — odezwał się Jevy za cicho, aby chory go usłyszał.
— Nasze szczęście się odmieniło.
Popłynęli drogą wskazywaną przez księżyc aż do Paragwaju.
32
Chalany, pływającego pudełka po butach, długości dziesięciu metrów, szerokości dwóch i pół metra, z płaskim dnem, używano do holowania ładunków
przez Pantanal. Jevy wielokrotnie dowodził takimi łodziami. Dostrzegł światełko za burtą, a kiedy usłyszał warkot diesla, doskonale wiedział, jaka łódź nadpływa.
Znał też kapitana, śpiącego w koi, kiedy marynarz zatrzymał chalanę. Dochodziła trzecia nad ranem. Jevy przywiązał szalupę do dziobu barki i wskoczył na pokład. Poczęstowano go dwoma bananami, a on szybko zrelacjonował, co tu robi o tej porze. Marynarz przyniósł słodką kawę. Płynęli na północ do Porto Indio, do bazy wojskowej, aby handlować z żołnierzami. Mogli odstąpić pięć galonów paliwa. Jevy obiecał, że zapłaci im w Corumbie. Nie ma problemu. Na rzece wszyscy muszą sobie pomagać.
Otrzymał też trochę kawy i słodkich wafli. Wtedy zapytał o „Santa Lourę”
i Welly’ego.
— Stoi u ujścia Cabixy — wyjaśnił. — Cumuje tam, gdzie kiedyś było stare
molo — dodał.
Pokręcili przecząco głowami.
— Nie ma jej tam — powiedział kapitan. Marynarz potwierdził. Znali „Santa
Lourę” i naprawdę jej nie widzieli. Nie mogli jej nie zauważyć.
— Musi tam być — upierał się Jevy.
— Nie. Minęliśmy Cabixę wczoraj w południe. Nie było tam śladu „Santa
Loury”.
Może Welly wpłynął parę kilometrów na Cabixę, żeby ich poszukać. Musiał
się strasznie martwić. Jevy wybaczy mu, że ruszył „Santa Lourę”, ale dopiero kiedy wszystko się wyjaśni.
Łódź musi tam być. Wypił jeszcze trochę kawy i powiedział im o chorym na
malarię. W Corumbie krążyły pogłoski, że zaraza rozprzestrzenia się po całym Pantanalu. Jevy słyszał takie wieści przez całe życie.
Napełnili kanister z beczki stojącej na pokładzie chalany. Z reguły ruch rzeczny w porze deszczowej odbywał się trzykrotnie szybciej z nurtem niż pod prąd.
Mała łódź z dobrym silnikiem powinna dotrzeć do Cabixy w ciągu czterech go-
dzin, do faktorii — dziesięciu, a do Corumby — osiemnastu. „Santa Loura”, gdy 207
ją znajdą, jeżeli ją znajdą, będzie płynęła wolniej, ale tam czekały na nich hamaki i jedzenie.
Jevy zaplanował krótki odpoczynek na „Santa Lourze”. Chciał przenieść Na-
te’a na łóżko i zadzwonić z telefonu satelitarnego do Valdira. Ten z kolei powinien znaleźć dobrego lekarza, który wiedziałby już, co robić, gdy dotrą do domu.
Kapitan dał mu pudełko wafli i papierowy kubek kawy. Jevy obiecał, że
w przyszłym tygodniu odnajdzie ich w Corumbie. Podziękował i odwiązał sza-
lupę. Nate żył, ale się nie ruszał. Gorączka nie opadała.
Kawa pomogła mu zwalczyć senność.
Pobawił się trochę z przepustnicą, podnosząc ją, aż silnik zaczął terkotać nierówno i po chwili umilkł. W miarę jak następowała ciemność, ciężka mgła osia-dała na rzece.
Przypłynęli do ujścia Cabixy godzinę po świcie. „Santa Loury” nie było. Je-
vy zacumował przy starym molo i poszedł poszukać właściciela jedynego domu
w okolicy. Znalazł go w oborze, gdzie doił krowę. Przypomniał sobie Jevy’ego i opowiedział mu o burzy, która zabrała łódź. Najgorsza burza, jaką przeżył. Nadciągnęła w środku nocy, więc wiele nie widział. Wicher był tak silny, że wraz z żoną i dzieckiem schowali się pod łóżkiem.
— Gdzie zatonęła? — zapytał Jevy.
— Nie wiem.
— A chłopak?
— Welly? Nie wiem.
— Nie rozmawiałeś z nikim? Może ktoś widział chłopca?
Nie. Nie rozmawiał z nikim na rzece od czasu zniknięcia Welly’ ego. Było mu bardzo smutno, gdyż przypuszczał, że Welly zginął.
Nate natomiast żył. Gorączka opadła, kiedy się zbudził, było mu zimno i czuł
pragnienie. Otworzył oczy, pomagając sobie palcami, i zobaczył wokoło wodę, zarośla na brzegu i dom.
— Jevy — odezwał się, czując suchość w gardle, zdumiony słabością wła-
snego głosu. Wstał i przez kilka minut usiłował coś zobaczyć, ale wszystko było niewyraźne. Jevy nie odpowiadał. Nate’a bolał każdy centymetr ciała — mięśnie, stawy, krew przetaczająca się przez mózg. Na piersiach i szyi miał palącą wysypkę i zaczął się drapać aż do krwi. Zemdliło go, gdy poczuł odór własnego ciała.
Farmer i jego żona poszli za Jevym do łodzi. Nie mieli ani kropli benzyny i to zirytowało gościa.
— Nate, jak się czujesz? — zapytał, wchodząc do łódki.
— Umieram. — Ledwie wytchnął te słowa.
Jevy dotknął jego czoła, delikatnie pomacał wysypkę.
— Gorączka opadła.
— Gdzie jesteśmy?
— Płyniemy po Cabiksie. Welly’ego nie ma. Łódź zatonęła podczas burzy.
208
— Nasz pech trwa nadal — odezwał się Nate i skrzywił, gdyż zakłuło go w głowie. — Gdzie Welly?
— Nie wiem. Wytrzymasz do Corumby?
— Wolałbym umrzeć od razu.
— Połóż się.
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.