Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Szedłem niesiony myślą o Jane. W takich chwilach jak ta, gdy opadało napięcie, chciałem uciec od samotności, znaleźć się koło żywej istoty, rozmawiać z nią i kochać. Nieraz na studiach zdarzało się, że dziewczyna zostawała w pokoju, gdy wychodziłem, żeby coś załatwić. Miło było wtedy wracać. Często pomruczała tylko przez sen, gdy kładłem się obok. To "coś", co ja i moi rówieśnicy robiliśmy w bardzo dziwnych godzinach, było czynnościami laboratoryjnymi. Wyglądało na to, że konieczność przeprowadzenia analizy krwi albo białka Bence Jonesa wzrastała po północy. Setki razy siedzieliśmy do rana "na posterunku", licząc krwinki, które w miarę upływu czasu stawały się coraz mniejsze. W tym czasie lekarz prowadził pacjenta, często narzekając na wolne tempo naszej pracy. Prawda polegała na tym, że jedno liczenie krwinek załatwiało wszystko. Szybko osiągało się punkt zwrotny na krzywej sprawności umysłowej, szczególnie około trzeciej rano, gdy myślało się już tylko o powrocie do pokoju i, może, do dziewczyny. Raz w ciągu doby udało mi się dokonać dwudziestu czterech analiz krwi na zawartość białek. Był to rekord osobisty, ale wcale nie najlepszy wynik w szpitalu. Ostatnie z tamtej serii, robione nad ranem, nie różniły się od zwykłej zgadywanki. Doszło do tego, że na studiach kosztujących cztery tysiące dolarów rocznie pełniło się funkcję laboranta. Wszyscy wymyślaliśmy rozmaite scenariusze, wedle których chlustaliśmy moczem w twarz lekarza albo kazaliśmy mu wsadzić sobie butelkę w dupę, albo też szliśmy do baru na strajk siedzący. Oczywiście ograniczało się to do naszej wyobraźni, gdyż - prawdę mówiąc - byliśmy całkowicie zastraszeni. Niektórzy, nie przebierając w środkach, czekali tylko, aby założyć nasze białe fartuchy. Późno w nocy, gdy miało się już wszystkiego dosyć, kombinowało się jednak, żeby uzyskać wiarygodny wynik; nie za często, tylko w bardzo późnych godzinach. Najgorsze przychodziło później, gdy już nikogo nie było. Wszystko było pogrążone we śnie i przekonanie, że cała ta medycyna jest gówno warta, nie miało już żadnego znaczenia. Pędziło się do pokoju, do zaspanej dziewczyny, która dawała chociaż trochę ciepła. Sporo studentów ożeniło się na początku studiów. Myślę, że nie odczuwali samotności, mając zawsze koło siebie coś ciepłego. Przez pierwsze dwa lata było całkiem fajnie - zajęcia w ciągu dnia i zakuwanie wieczorem. Tamci wtedy się nie wysilali. Później, w ostatnich dwóch latach, przyszło trochę zmian, wraz z liczeniem krwinek i innymi michałkami do zrobienia w środku nocy. Stopniowo niektórzy sobie odpuszczali, dając wyraz frustracji. Wielu było już po rozwodzie, gdy w końcu dostaliśmy dyplomy stwierdzające, że jesteśmy prawdziwymi lekarzami! Właściwie to byliśmy mistrzami liczenia krwinek, doktorami koncepcji i laboratoryjnych bzdur. Nikt z nas nie miał pojęcia, jaka dawka izuprelu potrzebna jest do uratowania życia. Otworzyłem drzwi, nie wiedząc, czy zrobić trochę hałasu, czy zachowywać się cicho. Wyższe instynkty przeważyły. Szybko zamknąłem je za sobą, żeby nie wpuścić za dużo światła z korytarza. Zdjąłem buty. W pokoju była zupełna cisza. Po jaskrawości światła na korytarzu było tu tak ciemno, że gdybym nie znał położenia mebli, nie mógłbym zrobić ani kroku. Meble! Szpitalne łóżko, na którym spałem, było rzeczywiście ciekawym sprzętem. Dawało się ustawić w tak dogodnej pozycji do czytania, że po jednym lub dwóch wierszach zasypiałem. Resztę mebli stanowiło krzesło, twarde jak kamień, regał na książki i prawie dziecinne biurko. Gdy opierałem na blacie oba łokcie, nie było już miejsca na książki, szczególnie te kobylaste podręczniki po trzydzieści pięć dolarów. Posuwając się w ciemności, mogłem natrafić na jedną poważną przeszkodę, którą była zawieszona pod sufitem deska surfingowa. W miarę upływu czasu wzrok stopniowo przyzwyczajał się do ciemności, widziałem zarys okna i łóżka. Położyłem rękę na narzucie, przesuwając coraz szybciej wzdłuż i wszerz, aż upewniłem się, że Jane wyszła. Usiadłem na krawędzi łóżka i uprzytomniłem sobie, jak jestem wypompowany. Może wcale nie chciałaby ze mną rozmawiać. Była 2.30 i byłem naprawdę zmęczony. Telefon dzwonił jeszcze trzy razy, zanim nadszedł ranek. Pierwsze dwa nie były na tyle istotne, żebym musiał wychodzić; pielęgniarki pytały o zalecenia i o pacjenta, który chciał coś na przeczyszczenie. Jeśli chodzi o te środki, przeprowadziłem pewne niezależne, nazwijmy to, badanie. Okazało się, że pięć spośród sześciu pielęgniarek pyta o środki na przeczyszczenie między północą a szóstą rano dziesięć razy częściej niż w innych godzinach. Nie wiadomo, gdzie szukać przyczyn takiego stanu rzeczy, być może trzeba skorzystać z freudowskiej interpretacji zaparć u pielęgniarek. W każdym razie, uważałem, że to zbrodnia budzić mnie z prośbą o wydanie środków przeczyszczających. Każdy telefon wyrywał mnie ze snu do pozycji wyprostowanej, działając jak zastrzyk adrenaliny pędzącej przez żyły. Zanim podniosłem słuchawkę, serce waliło jak młot. Nawet jeśli nie musiałem wychodzić, potrzebowałem prawie pół godziny, żeby się uspokoić i zasnąć. Poprzedniego wieczoru, gdy rozespany odebrałem telefon, usłyszałem tylko jakieś mamrotanie z daleka. Krzyknąłem: "Proszę głośniej", zamknąłem oczy, żeby się skoncentrować, lecz mimo to ledwo coś rozumiałem. Okazało się, że trzymałem słuchawkę odwrotnie.
|
Wątki
|