Wyobrażając sobie topologię współzamieszkujących Bandę dusz, rozumiałem, dlaczego Sascha przyswoiła sobie tę mitologię...

Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Rozumiałem, czemu Susan jej pozwoliła. Ta idea nie miała w sobie nic nieprawdopodobnego - samo istnienie Bandy stanowiło dowód. Zostałeś oddzielony od istniejącej wcześniej jaźni, wrzeźbiony z nieistnienia od razu w dorosłość - jesteś zaledwie fragmentem jakiejś osoby i nie masz nawet w pełni własnego ciała - tę odrobinę złości można ci wybaczyć. Jasne, jesteście wszyscy sobie równi. Naturalnie, nikt nie jest lepszy od innych. Ale i tak tylko Susan ma nazwisko.
Zrozumiałem coś jeszcze. Otoczony ekranami obrazującymi niestrudzony wzrost lewiatana pod nami, uświadomiłem sobie nie tylko, dlaczego Sascha zaprotestowała przeciw temu słowu; wiedziałem już, czemu wypowiedział je Szpindel - ewidentnie nieświadomie.
Z punktu widzenia Ziemi, na Tezeuszu wszyscy byli alterami.
* * *
Sarasti został na górze. On nie przywiózł ze sobą zastępcy.
Ale reszta tak: tłoczyliśmy się w lądowniku, wbici w specjalnie zaprojektowane skafandry, o ekranujących pancerzach tak grubych, że moglibyśmy uchodzić za zeszłowiecznych nurków głębinowych. To delikatna równowaga: zbyt grube opancerzenie byłoby gorsze niż jego całkowity brak, bo rozbijałoby pierwotne cząstki na wtórne, równie groźne i dwukrotnie liczniejsze. Czasem trzeba pogodzić się z umiarkowanym napromieniowaniem - jedyna alternatywa to zatopić się w ołowiu jak owad w bursztynie.
Wystartowaliśmy sześć godzin od perygeum. Scylla popędziła naprzód jak ciekawskie dziecko, zostawiając rodzica w tyle. Ale organizmy wokół mnie nie promieniały zapałem. Z jednym wyjątkiem: Banda Czworga za szybką hełmu prawie iskrzyła.
- Podekscytowana? - zapytałem.
Odpowiedziała Sascha:
- A jak! Kurwa, Keeton, pierwszy kontakt. Prawdziwa robota.
- A jeśli tam nikogo nie ma? I co, jeśli jest, a my się mu nie spodobamy?
- Tym lepiej. Mamy szansę obejrzeć ich literki i pudełka z płatkami i żaden gliniarz nie będzie nam zaglądał przez ramię.
Ciekawe, czy mówi w imieniu reszty. Bo wydało mi się, że za Michelle na pewno nie.
Scylla miała zaklejone wszystkie porty. Żadnego widoku na zewnątrz, poza robotami, ciałami i skłębioną sylwetką rosnącą na wyświetlaczu HUD w hełmie. Czułem jednak, że promieniowanie przechodzi przez nasz pancerz jak przez bibułkę. Czułem węźlaste grzbiety i doliny pola magnetycznego Rorschacha. Czułem też zbliżanie się samego Rorschacha: osmalone korony spalonego obcego lasu, bardziej krajobraz niż artefakt. Wyobrażałem sobie strzelające między gałęziami gigantyczne pioruny. Wyobrażałem sobie, że wlecimy w coś takiego.
Co za stwory chciałyby mieszkać w czymś takim?
- Ty naprawdę myślisz, że się dogadamy - powiedziałem.
Wzruszenie ramionami, prawie całkiem stłumione przez pancerz.
- Pewnie nie od razu. Możliwe, że źle zaczęliśmy i trzeba będzie naprostować mnóstwo nieporozumień. Ale w końcu się porozumiemy.
Była przekonana, że odpowiada na moje pytanie.
Lądownik gwałtownie skręcił; obijaliśmy się o siebie jak kręgle. Trzydzieści sekund mikromanewrów wyhamowało nas do zera. HUD wyświetlał wesołą zielono-czerwoną animacyjkę: śluza dokująca lądownika wsuwająca się do środka przez membranę, służącą za wejście do nadmuchiwanego przedsionka Rorschacha. Nawet jako kreskówka miało to w sobie coś lekko pornograficznego.
Bates została zasztauowana tuż obok śluzy. Odsunęła wewnętrzne drzwi.
- Wszyscy schować głowy.
To niełatwe przy takim opatuleniu systemami podtrzymywania życia i ferroceramiką. Hełmy latały wte i wewte, zderzając się ze sobą. Trepy, rozpłaszczone nad nami jak potężne śmiercionośne karaluchy, zaszumiały, budząc się do życia, i odkleiły od sufitu. Skrobiąc, przemaszerowały przez wąski prześwit nad głowami, enigmatycznie skinęły swej pani głowami i wyszły za lewą kulisę.
Bates zamknęła wewnętrzny właz. Po jakimś czasie zamek znów odskoczył, ukazała się pusta komora.
Według wskaźników wszystko w porządku. Roboty czekają cierpliwie w przedsionku. Nic ich nie napadło.
Bates zeszła za nimi.
Na wizję musieliśmy czekać latami. Bity ledwo ciurkały. Słowa przesyłały się bez problemu...
- Na razie żadnych niespodzianek - zameldowała Bates głosem jak przesterowane vibrato na drumli... ale każdy obraz wart jest milion słów i...
Jest: oczyma tylnego trepa zobaczyliśmy przedniego, nieruchomego, ziarnistego i monochromatycznego. Pocztówka z przeszłości - wzrok zamieniał się w słuch, grube niechlujne wibracje obijającego się o kadłub metanu. Każdy z zaszumionych obrazów osadzał się na HUD całymi sekundami: trepy wchodzą do dziury; trepy wychodzą w dwunastnicę Rorschacha; niezrozumiały, nieprzyjazny jaskiniowy krajobraz odmalowywany regularnymi przyrostami. W lewym dolnym rogu każdego obrazu przesuwały się ich stemple czasowe i tesle.
Bardzo wiele tracisz, gdy postanawiasz nie ufać widmu elektromagnetycznemu.
- Wygląda nieźle - zameldowała Bates. - Schodzę.
W życzliwszym wszechświecie maszyny przechadzałyby się po bulwarze, śląc na górę idealne obrazy w krystalicznej rozdzielczości. Szpindel i Banda siedzieliby sobie w bębnie, popijali kawę i rozkazywali trepom: weźcie próbkę tego, dajcie zbliżenie na tamto. W życzliwszym wszechświecie w ogóle bym się tu nie znalazł.
Bates pojawiła się na kolejnej pocztówce. Wychodziła z przetoki. Na następnej stała tyłem do kamery, lustrując okolicę.
Na jeszcze następnej patrzyła prosto na nas.
WÄ…tki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Jak ciÄ™ zÅ‚apiÄ…, to znaczy, że oszukiwaÅ‚eÅ›. Jak nie, to znaczy, że posÅ‚użyÅ‚eÅ› siÄ™ odpowiedniÄ… taktykÄ….