Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
- Mogą cię już spuszczać?
Gdy wolno przesuwałem się obok niego, przyłożyłem do ucha zwiniętą dłoń i odkrzyknąłem: - Co mówiłeś? - Mogą cię już spuszczać? - powtórzył. Popatrzyłem na swoje stopy wiszące nad czarną głębią bez dna. Żołądek skurczył mi się ze strachu niczym przerażony ukwiał, a oszalałe łomotanie serca zagłuszało wszystkie inne dźwięki. Ziemia znów zadygotała, metalowe części uprzęży zadźwięczały. Próbowałem powstrzymać kołysanie ciała, ale nie miałem się czego chwycić. Więc nadal kręciłem się wokół własnej osi, huśtałem i czułem coraz większe mdłości. - Spuszczajcie! - zdecydowałem. Niech robią, co chcą, bylebym już dłużej nie dyndał na deszczu. Na dany przez Cartera znak włączono silnik i ramię z monotonnym piskiem zaczęło się opuszczać cal po calu w głąb szybu. Przed momentem wisiałem wysoko w górze. W następnej chwili patrzyłem na buty zgromadzonych mężczyzn i mokrą trawę, a już w kolejnej sekundzie pochłonęła mnie lodowata, cuchnąca ciemność wiodąca do jaskini diabła. Gdy rybi odór otoczył nas ze wszystkich stron, Shelley próbował mi się wyrwać, ale przycisnąłem go mocniej do siebie i pogłaskałem po nosku, żeby się uspokoił. To był jedyny argument, który zawsze do niego przemawiał. Gdy zjeżdżaliśmy w głąb szybu, stopniowo cichł odgłos silnika i uderzeń piorunów. Słyszałem już tylko bicie własnego serca i dalekie skrzypienie wyciągarki. Nadal kapary na mnie pojedyncze krople deszczu, a gdy podniosłem głowę, by zobaczyć, jak daleko już jestem, jedna z nich wpadła mi wprost do oka. Lepka wilgoć otoczenia pochodziła z ziemi i gnilnych wyziewów Quithe. W czasie zjazdu przynajmniej trzykrotnie osunęły się na mnie pokaźne zwały ziemi, odbiły się od kasku i ramion, raz obsypały kota. Zdawało mi się, że minęła wieczność, nim zjechaliśmy na sam dół. Odczepiłem latarkę, by oświetlić nią ściany szybu. Mijaliśmy różne warstwy skał, im głębiej, tym bardziej masywne. Nagle wydało mi się, że latarka zgasła. Dotarliśmy do głównej jaskini i promień po prostu rozpłynął się we wnętrzu, które rozmiarami i ponurą atmosferą dorównywało średniowiecznej katedrze. Poczułem na twarzy powiew, więc musiało tutaj jakoś dopływać powietrze, ale mimo to panował okropny zaduch. Czułem się tak, jakby mnie ktoś zamknął w zimnej spiżarce, gdzie od tygodnia leżał ugotowany kawałek tuńczyka. Shelley miauczał, próbował się wyrwać, gdybym go nie trzymał z całych sił, na pewno by wyskoczył i pognał niczym kocia błyskawica za diabłem cuchnącym rybą. Wyciągarka opuszczała mnie coraz niżej w podziemne ciemności, wreszcie stopami dotknąłem dna. Z czasu, jaki zużyłem na pokonanie odległości od końca szybu do dna jaskini, wywnioskowałem, że grota musi mieć około czterdziestu stóp wysokości. Szarpnąłem za linę, by dać znać robotnikom, że dotarłem na miejsce, po czym spojrzałem na nikłe światełko w górze, blade, niebieskawe i odległe, ale wskazujące jedyną drogę wyjścia. Odczepiłem uprząż, szarpnąłem ponownie liną i po chwili brezentowe pasy zaczęły się unosić, aż zniknęły mi z oczu. W tym samym momencie rozległ się kolejny łoskot towarzyszący wstrząsom i odłamki skał posypały się do środka jaskini. Oświetliłem latarką przestrzeń wokół siebie, chcąc zbadać nowe otoczenie, tak jak to robią rozbitkowie w powieściach. Czułem się właśnie jak rozbitek, a nawet gorzej, bo byłem jeszcze bardziej samotny i przerażony. W końcu przecież Robinson Crusoe miał światło słoneczne, piasek i papugę na ramieniu. Ja zaś tylko ciemność, trwogę i ciągle wiercącego się kota. Postąpiłem do przodu, próbując dostrzec coś w ciemnościach, gdy wtem zachrzęściło mi pod stopami. Odskoczyłem z obrzydzeniem i poświeciłem latarką. Nadepnąłem na biały szkielet mniej więcej wielkości gołębia. Omiotłem światłem jaskinię i zobaczyłem, że całe podłoże usłane jest kośćmi, było ich całe mnóstwo. Skierowałem promień w przestrzeń nad sobą: setki tysięcy nietoperzy albinosów tkwiło tam cicho i nieruchomo, w tak fantastycznych kombinacjach jedne na drugich, że mogły równie dobrze być stalaktytami. Żyjąc tu od wieków, utraciły barwę i wzrok z powodu braku światła i żywienia się nielicznymi robakami i zwierzątkami, które przypadkowo trafiły w plątaninę podziemnych korytarzy. Po śmierci spadały na dno jaskini, a gruba warstwa szkieletów chrzęściła przy każdym kroku, co nie sprawiało miłego wrażenia. Czekałem na Dana i szeryfa, z obrzydzeniem przyglądając się nietoperzom, wreszcie usłyszałem dzwonienie uprzęży i skrzyp wyciągarki. Poświeciłem w stronę bladego krążka, gdzie szyb wbijał się w sklepienie jaskini, i zobaczyłem Cartera Wilkesa dyndającego niczym ogromny pająk na cienkiej pajęczynie. Pomachał mi dłonią, a za moment już stał koło mnie i rozpinał brezentowe pasy. - Patrz pod nogi - ostrzegłem podchodząc do niego, by pomóc mu się wyplątać. - W tej cholernej dziurze pełno nietoperzy. Na suficie, na podłodze, wcale bym się nie zdziwił, gdyby w korytarzu stała kolejka oczekujących na wolny cal miejsca.
|
WÄ…tki
|