Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Wiedział wiatr, co to za woda i jak się nazywa. Przed połową stulecia tu był i wiedział, że jest to Kanał Królewski. Hej, hej, ten pasek wody bladobłękitnej, sennej, jakaż mu to przeszkoda! Zanim motyl zdołał wzbić się z przybrzeżnej trawy na szczyt situ, u którego zwinął do snu pozłacane skrzydła, wiatr przeleciał nad Królewskim Kanałem i oko w oko spotkał się z roztoczonym jak wzrokiem sięgnąć, wysokopiennym, cienistym, przezroczystym lasem. Odkąd tu był, pół stulecia upłynęło, jednak poznał przyjaciela. − Jak się masz? − zadmuchał wesoło. Las w odpowiedzi zaszumiał: − Witaj, miły latawcze! I wleciał wiatr do lasu uradowany, zwinny, przelatywał wśród świerków, brzóz, olch, dębów, ramionami owijając pnie starych przyjaciół i skrzydłami na ich konarach składając pocałunki przywitalne. 144 − Jak się macie? − szemrał i szeptał. − Coście przez czas ten widziały, słyszały? Co się tu u was, dokoła was, działo, stawało? A stare świerki, dęby, brzozy rozłożyste, ramionami powiewając, odpowiadały: − Działy się tu i stawały rzeczy dziwne, rzeczy głośne, dzwoniące, płaczące, rozlegające się krzykami, jękami... − Co, co, co się działo? Jakie, jakie, jakie rzeczy? − z szybkością niezmierną szumiał, pytał wiatr, gdyż po to tylko istniał, aby dzieje ziemskie zbierać i po ziemi je roznosić albo nawet niekiedy pod samo niebo wznosić i niebu pokazywać. Po lesie błąkały się światła zachodzącego słońca, w szerokie, złote pasy ubierając pnie drzew starych, na mchach i paprociach migocząc mnóstwem iskier, w rozkwitłych różach dzikich zapalając rubinowe serca. Róż dzikich, traw, paproci pełną była polana bardzo rozległa, wyniosłymi drzewami zewsząd otoczona, na którą wiatr wleciał i wnet po niej uwijać się począł z szybkością nadzwyczajną, wznosząc się i opadając, badając, szukając, na różne tony szumiąc: − Co się tu działo? Co się tu, na tej polanie, działo? Coś osobliwego, coś nadcodzienne- go dziać się tu musiało! Czuję krew! O! długo, przedługo ziemia wydaje z siebie woń krwi swych dzieci, ludzi! Słyszę jęki! O, długo, przedługo powietrze trzyma pod obliczem nieba jęki dzieci jego, ludzi! Tu był bój jakiś i tu były zgony! Tu były rany, tętenty koni, krzyki! Mówcie, drzewa kochane, opowiadajcie mówcie! Drzewa milczały, tylko po ich gałęziach przebiegł dreszcz lekki, krótki, jakby z zimna nagłego powstały, co dziwnym było w ten ciepły dzień letni. A właśnie w tej chwili wiatr z gwałtownością u niego niezwykłą, z szumem namiętnym zapytywać począł: − A toż co? a to co jest takiego? Tego natura nie uczyniła! To uczyniły ręce ludzkie? Tu nigdzie natura pagórków nie usypywała! Ten usypany jest przez ludzi! Kto? po co? dla- czego? A tenże krzyżyk na pagórku, wśród liliowych dzwonków. Boże, jak mały, prosty, biedny! − co znaczy? Mówcie, drzewa, o mówcie, błagam! Wtedy dąb wyniosły i silny, któremu kępa zwisających w dół gałęzi czyniła brodę dłu- gą, brzoza wysmukła i cała w długich, ku ziemi opadających warkoczach, świerk wypro- stowany, w hełmie z iglicą strzelistą na szczycie, odpowiedzieli chórem przyciszonym szumów: − To jest mogiła! − Taka wielka, taka wielka, taka wielka mogiła! − zadziwił się wiatr. Brzoza westchnę- ła: − A krzyżyk tak mały! A dąb zagadał: − Śpi w niej wiele serc mężnych, spalonych na ołtarzu... − Wiele serc, a krzyżyk jeden − zadziwił się znowu wiatr. Brzoza znowu westchnęła: − I taki mały, biedny! Wyprostowany świerk potrząsnął hełmem zdobnym w strzelistą iglicę i przemówił: − Jam najwyższy w tym lesie, najdalej widzę, wiem: są na ziemi bohaterzy wieńczeni i nie wieńczeni, mający pomniki i ich nie mający. Nabożnie wiatr wyszeptał pytanie: − Jestże to mogiła bohaterów? − Bezimiennych − odpowiedział świerk. A dzwonki liliowe, gęsto dokoła krzyżyka rosnące, cicho zadzwoniły: − Pomarłych młodo, młodo... − I w mękach − szepnęła róża dzika u szczytu pagórka rosnąca, przy czym od rubino- wego serca swego oderwała płatek jeden i na pagórek go rzuciła. 145 Upadł płatek, do motyla podobny, na trawy wysokie, a róża westchnęła: − Ja jedna kwiaty na tę mogiłę rzucam. Co lata, od półstulecia prawie, rzucam na nią wonne płatki moje, ja jedna! Tu znowu odezwały się dzwonki liliowe: − A my dzwonimy pacierz żałobny. Co lato, od półstulecia prawie, wydzwaniamy nad ta mogiłą pacierz żałobny... my jedne! Wtedy wiatr prędki położył się na pagórku mogilnym, znieruchomiał. Ludzie widzieć by go nie mogli, lecz drzewa, trawy, kwiaty widziały. Ciało jego przezroczyste, powiewne, z kryształu i szronu utkane, wydłużyło się na pa- górku w skrętach wężowych i tysiącem złotych odbić zaświeciły w nim blaski zachodzą- cego słońca. Świeciły i migotały błyszczące odbicia te w skrzydłach jego ogromnych, któ- re jak fale płynnego kryształu opadły na trawy polany, we włosach jego, które jak pajęcza tkań ze szronu rozpostarły się nad polaną, w ramionach jego, które jak kryształowe kolum- ny wznosiły się ku drzewom, gdy w powietrzu płynęło szemranie błagalne, ciche. − Mówcie, o, starzy wiatru prędkiego przyjaciele! Wy, co przez wieki mieszkacie w świątyni dumania i czołami niebotycznymi podpieracie stropy samotni nieskończonych, zamyśleni świadkowie dziejów ziemi, tysiącoustni a milczący stróże mogił leśnych, bezi- miennych, zapomnianych, nieuczczonych, wyśpiewajcie mi o tej mogile strofę życia i stro- fę śmierci, abym mógł unieść ją pod niebo i pokazać niebu, a potem nieść nad ziemią w przestrzeń, w dal, w czas, w pamięcie, w serca... Ostatni rąbek tarczy słonecznej za skraj ziemi zasunął się i zniknął. Natomiast zorza wieczorna w purpurze i płomieniach podniosła się za lasem i las napełniła światłami pożo-
|
WÄ…tki
|