Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Powolnym ruchem, na sparaliżowanych nogach uklęknął przy
łóżku. Gdzieś w głębi, poza rzeczywistością kłębiły się w nim myśli, nie mógł pojąć, czemu rozpacz nie powaliła go na ziemię, jak mógł tak zwyczajnie siedzieć. Ale załamanie nie przyszło. Czas znieruchomiał Jakby zawieszony na hakach wydarzeń, nie mógł posuwać się naprzód. Zatrzymało się wszystko. Wraz z Virginią życie i cały świat zadrżał w posadach i znieruchomiał. Minęło pół godziny, czterdzieści minut. Potem z wolna, jakby odkrywał jakieś obiektywnie istniejące zjawisko, zauważył, że jego ciało drży. Nie potrafił jednak zlokalizować źródła drżenia. Był to niekończący się dreszcz jakiejś masy, pozbawiony możliwości kontroli i własnej woli. Resztką świadomości stwierdził, że tak właśnie wyglądała jego reakcja. Z górą godzinę spędził, siedząc jak sparaliżowany ze wzrokiem utkwionym w jej twarzy. Stan otępienia skończył się nagle. Ze stłumionym mamrotaniem, jakie dobywało się z jego gardła, poderwał się z jej łóżka i wyszedł z pokoju. Gdy nalewał whisky, połowa rozlała się do zlewu. Tę zaś, która trafiła do szklanki, wypił jednym haustem. Ciepło przesunęło się w stronę żołądka i było to doznanie dwakroć silniejsze od polarnego chłodu odrętwienia, które sparaliżowało jego ciało. Stał przy zlewie kompletnie bez sił. Znów drżącymi rękami napełnił szklankę po brzegi i długimi, gwałtow- nymi łykami wypił ognisty trunek. „To jakiś sen” przekonywał go jakiś słaby głos, tak, jakby w jego głowie ktoś głośno wypowiadał słowa. - Virginia... Odwracał się to w jedną, to w drugą stronę pokoju, jego oczy wypatrywały czegoś wokół tak, jakby mogły tam coś znaleźć, tak, jakby z przerażenia nie mogły odnaleźć wyjścia z tego strasznego domu. Z gardła wydobywały mu się jakieś wątłe wyrazy niedowierzania. Złożywszy razem dłonie przyciskał je do siebie. Drżały. Oniemiałe palce zwijały się bezładnie. Wreszcie ręce zaczęły mu drżeć tak, że nie potrafił rozróżnić ich kształtu. Dławiąc się zaczerpnął powietrza i nagłym ruchem oderwał dłonie od siebie i przycisnął je do ud. - Virginia. Zrobił krok naprzód i zaczął głośno krzyczeć, widząc, że cały pokój wiruje. W prawym kolanie odczuł eksplozję bólu, który gorącymi szarpnięciami rozprzestrzenił się po udzie. Zawył z bólu, podnosząc się i kuśtykając do dużego pokoju. Stał tam niczym pomnik podczas trzęsienia ziemi, którego marmurowe oczy utkwione były w drzwiach sypialni. Wyobraźnia podsuwała mu jeszcze raz tą scenę. Potężny, trzaskający ogień, huczące, żółte płomienie wyrzucające w niebo chmury czarnego, tłustego dymu. W jego ramionach delikatne ciało Kathy. Mężczyzna, który podcho- dzi do niego i chwyta ją jak tłumok ze szmatami. Potem trzymając jego dziecko, niknie w ciemnej mgle. Pamięta siebie stojącego tam, ogarniętego przerażeniem, które jak ciosy po- tężnego młota przygniatało go do ziemi. Wtedy rzucił się nagle do przodu, jakby w szale krzycząc. - Kathy! Wtedy złapały go czyjeś ręce. Powstrzymali go ludzie w brezentowych pelerynach i maskach. Kiedy odciągali go stamtąd, jego buty zostawiały w ziemi dwa poszarpane ślady. Jego umysł eksplodował, wyrzucał z siebie jakieś przerażające krzyki. Potem pamięta nagły, obezwładniający ból w szczęce, światło dzienne, które przejrzało przez mroczne chmury dymu. Dalej rozgrzewające igiełki alkoholu przepływającego przez jego gardło, kaszel. Ciężko chwytał powietrze i wreszcie napięty, milczący siedział w samochodzie Bena Cortmana i gdy stamtąd odjeżdżali, wpatrywał się w gigantyczny słup dymu, który unosił się nad ziemią jak czerniejące widmo całej ziemskiej rozpaczy. Pamiętając, zamknął oczy i zacisnął zęby mocno, aż do bólu. - Nie. Nie odda im Virginii. Nawet gdyby mieli zabić za to jego samego. Powolnym ruchem, na sztywnych nogach poszedł do drzwi wejściowych i wyszedł na zewnątrz, na werandę. Potem zszedł na żółknący trawnik i poszedł w dół ulicy, w kierunku domu Bena Cortmana. Na widok jasnego światła słonecznego jego źrenice zwężyły się do małych punkcików, czarnych jak węgliki, a odrętwiałe ręce wisiały bez celu u tułowia. W uszach wciąż dźwięczało mu powiedzenie Bena: „Jestem suchy jak wiór”. Jego absurdalność sprawiała, że miał ochotę coś zniszczyć. Przypominał sobie, jak Ben to wymyślił sądząc, że będzie śmiesznie. Stał sztywny pod drzwiami. Czuł, jak w głowie pulsowała krew. „Co mnie obchodzi prawo, co z tego, że odmowę wykonania zarządzeń karzą śmiercią, i tak jej nie oddam!” Jego pięść załomotała w drzwi. - Ben! Wewnątrz domu panowała cisza. Na frontowych oknach wisiały białe firanki. Widział
|
Wątki
|