Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
— Doktor Delaware, jak sądzę. Nosowy głos. Ani śladu swobody. Wyćwiczony, szablonowy zwrot. . . Nie, nawet bardziej niż wyćwiczony. Zaprogramowany. Spojrzałem mu przez ramię. Na podjeździe stała srebrnoszara honda z przy- ciemnianymi oknami. Nagle naszła mnie pewność, że stoi tam już od jakiegoś czasu. Poczułem mrówki na karku, oparłem jedną dłoń na drzwiach i zrobiłem krok do tyłu. — Kim pan jest i czego pan chce? — Nazywam się Burden — powiedział przepraszającym tonem. — Moja cór- ka. . . Był pewien. . . kłopot z nią związany. Ona. . . Na pewno pan wie. — Tak wiem, panie Burden. Wyciągnął obie dłonie przed siebie, splecione razem, jakby skrywały coś bez- cennego lub śmiercionośnego. — Chciałbym. . . chciałbym z panem porozmawiać, doktorze Delaware, gdy- by mógł pan poświecić mi trochę czasu. Cofnąłem się i wpuściłem go do środka. Rozejrzał się, wciąż przebierając palcami. Jego oczy błądziły po salonie jak odbijająca się kula bilardowa. — Ma pan śliczny dom. — I nagle zaczął płakać. ROZDZIAŁ 11 Posadziłem go na skórzanej kanapie. Łkał przez chwilę, nie roniąc łez, wyda- jąc suche zdławione dźwięki. Ukrył twarz w dłoniach, po czym podniósł wzrok i powiedział: — Doktorze. . . I zamilkł. Czekałem. Okulary zjechały mu na czubek nosa. Poprawił je. — Ja. . . Czy mógłbym skorzystać z pańskiej. . . toalety? Wskazałem mu łazienkę, poszedłem do kuchni, zrobiłem mocną kawę i przy- niosłem ją do salonu wraz z filiżankami i butelką irlandzkiej whisky. Usłysza- łem odgłos spłukiwanej toalety. Kilka minut później wrócił, usiadł, złożył ręce i wpatrywał się w podłogę, jakby starał się zapamiętać wzór na moim dywanie z Buchary. Wsunąłem mu w dłonie filiżankę kawy i zaoferowałem whisky. Potrząsnął głową. Sam dolałem sobie whisky do kawy, napiłem się z przyjemnością, po czym oparłem się wygodnie. — To jest. . . — odezwał się. — Dziękuję, że wpuścił mnie pan do swojego domu. — Miał nosowy głos, jak dźwięk oboju. — Przykro mi z powodu pana nieszczęścia, panie Burden. Zasłonił twarz jedną dłonią i zrobił taki gest, jakby chciał zetrzeć zły sen. Rę- ka, którą trzymał filiżankę, trzęsła się mocno, i kawa przelała się przez krawędź, chlapiąc na dywan. Odsłonił twarz, postawił filiżankę, stukając nią o szklany blat, chwycił serwetkę i zaczął wycierać rozlany płyn. Dotknąłem jego łokcia i powiedziałem: — Niech się pan tym nie przejmuje. Cofnął się pod moim dotykiem, ale pozwolił mi wyjąć sobie z dłoni brudną serwetkę. — Przepraszam. . . To. . . Nie chciałbym przeszkadzać. Zaniosłem serwetkę do kuchni, chciałem dać mu trochę czasu, żeby się po- zbierał. Wstał i zaczął chodzić po pokoju. Słyszałem w kuchni jego kroki. Szybkie. Nierówne. 97 Gdy wróciłem, znów miał dłonie złożone na kolanach, a oczy utkwione w dywanie. Minęła minuta. Jeszcze jedna. Napiłem się kawy. On siedział. Ponieważ nie przejawiał chęci rozpoczęcia rozmowy, odezwałem się: — Co mogę dla pana zrobić, panie Burden? Odpowiedział, zanim skończyłem ostatnie słowo. — Niech ją pan zanalizuje. Niech pan pozna prawdę i przekona ich, że nie mają racji. — Kogo przekonać? — Ich. Policję, prasę, wszystkich. Ulegli ułudzie. Mówią, że strzelała do dzie-ci, że była morderczym potworem. — Panie Burden. . . Potrząsnął gwałtownie głową. — Niech mnie pan wysłucha! Niech mi pan uwierzy! To niemożliwe, żeby ona. . . mogła zrobić coś takiego. Nie ma mowy, żeby użyła broni — nienawidziła mojej. . . Była pacyfistką. Idealistką. I nie do dzieci! Uwielbiała dzieci! Wyobraziłem sobie ostatnią scenę w szopie. Jej kryjówkę, czarny strój, kara- bin, kubek z moczem. Potrząsnął głową i powtórzył: — Niemożliwe. — Dlaczego przychodzi pan do mnie, panie Burden? — Żeby pan przeprowadził analizę — odparł z lekkim zniecierpliwieniem. — Psychoanalizę. To pana specjalność, prawda? Mimo swojego wieku Holly by- ła dzieckiem. Psychicznie. Niech mi pan wierzy, ja to wiem. To by lokowało ją w sferze pańskiej działalności zawodowej. Mam rację? Kiedy nie odpowiedziałem od razu, poprosił: — Niech pan to zrobi, doktorze. Jest pan naukowcem, głęboko myślącym człowiekiem. To leży w pańskiej gestu. Wiem, że dokonałem słusznego wybo- ru. Zaczął recytować tytuły artykułów, które opublikowałem w dziennikach na- ukowych. Artykułów sprzed dziesięciu lat. W doskonałym porządku chronolo- gicznym. Kiedy skończył, wyjaśnił: — Przygotowałem się, doktorze. Jestem dokładny. Bo gdy chodzi o coś waż- nego, to jedyna metoda. Smutek zniknął z jego twarzy, zastąpił go uśmiech pełen pychy — jak u wzo- rowego ucznia oczekującego pochwały. — Jak mnie pan znalazł, panie Burden? — Po rozmowie z policją stało się dla mnie jasne, że nie szukają prawdy, że mają z góry wyrobione poglądy. Że im się zupełnie nie chce, zależy im tylko, aby zamknąć sprawę. Więc zacząłem obserwować szkołę w nadziei, że się cze- goś dowiem — czegokolwiek. Ponieważ nic z tego, co mi powiedzieli, nie miało 98 sensu. Notowałem numery rejestracyjne wszystkich wjeżdżających i opuszczają- cych teren szkoły samochodów i sprawdzałem je w swojej kartotece. Pana numery pokrywały się z kilkoma z moich list. — Pana list? Obój wydał kilka długich tonów, przypominających śmiech. — Niech pan się nie denerwuje — to nic strasznego. Zawodowo zajmuję się li- stami. Powinienem o tym wspomnieć na początku. Listy adresowe. Chodzi o bez- pośrednie reklamy za pośrednictwem poczty. Demografia stosowana. Dane, do których można się odwołać na podstawie zawodu, kodu pocztowego, stanu cy- wilnego — na podstawie jakichkolwiek zmiennych. Był pan na specjalnej liście związanej ze zdrowiem psychicznym. Podkategoria 1B: doktor, psycholog kli- niczny. Jednak nie był pan psychologiem, który rozmawiał z prasą, twierdząc, że prowadzi terapię wśród tych dzieci. To mnie zastanowiło. Zacząłem sprawdzać pana dalej. To, czego się dowiedziałem, dało mi nadzieję. — Moje artykuły w dziennikach dały panu nadzieję? — Pana artykuły były dobre — oparte na silnych podstawach naukowych. Zdecydowana metodologia jak na tak delikatną dziedzinę nauki. To mnie przeko- nało, że stara się pan zawsze przemyśleć wszystko dokładnie, że nie jest pan zwy-czajnym urzędnikiem państwowym, który tylko lawiruje. Ale naprawdę podniosły mnie na duchu dane, jakie otrzymałem od prasy ogólnej — artykuły z gazet. Przypadek Casa de Los Ninos. Skandal z Cadmus. Najwyraźniej jest pan człowiekiem, który samodzielnie doszukuje się prawdy, który nie ucieka przed wyzwaniami.
|
Wątki
|