* * *Porwałem książki i wybiegłem z domu...

Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Już z daleka zobaczyłem na boisku szkolnym niebieski dres Stefka. Uradowany krzyknąłem do niego i zamachałem ręką. On też już mnie zauważył i zawołał:
— Chodź, zagrasz z nami! Właśnie brakuje nam łącznika.
— Zostaw tę piłkę — powiedziałem — mam ważną sprawę.
Zbliżył się do mnie zadyszany.
— Co się stało? — zapytał.
— Nie napisałem zadania... wiesz, tego na ułamki... Nic nie kapuję, musisz mi wytłumaczyć!
— Nie przejmuj się — powiedział — chodź, lepiej zagramy. Odpiszesz sobie na przerwie.
— Nie chodzi o odpisanie — chrząknąłem z godnością. — Nie jestem krótkodystansowcem. To sposób na krótką metę, a ja chcę złapać długi oddech, kapujesz?
— Kapuję — mruknął — chcesz to zrozumieć.
— Właśnie...
— Dobra, ale nie teraz... widzisz, że gram, wytłumaczę ci potem.
— Kiedy potem?
— No... na pauzie.
— Na pauzie też będziesz grał.
— Więc po lekcjach.
— To za późno. Kwas może mnie tymczasem przykwasić. On już mnie ma na oku.
Od strony boiska rozległy się niecierpliwe wołania.
— Stefek! Co z tobą?! Grasz czy nie? Nie mamy czasu... zaraz będzie dzwonek.
— Już lecę — odkrzyknął im Stefek, a do mnie rzucił: — Potem pogadamy, chodź lepiej grać.
I pobiegł do swoich. Spojrzałem na niego, przygryzłem wargi i wykręciłem się na pięcie. I to ma się nazywać przyjaźń! Czy tak by postąpił Witek? Nie, Stefek Stefanek nie może się równać z Witkiem. Z pewnością już nie znajdę takiego przyjaciela jak Witek. Krucho teraz z przyjaźnią na świecie.
Powlokłem się dalej pełen niesmaku i pomyślałem, że to, co mi się śniło, to był chyba sen proroczy. Naprawdę tonąłem i bez żadnego ratunku.
Pomału zacząłem wchodzić na schody. Nagle ktoś pociągnął mnie za rękaw. Ujrzałem dwie nieśmiałe dziewczynki, podobne jak krople wody do siebie. Były to bliźniaczki z czwartej.
— Czego? — zapytałem opryskliwie.
— Kup los — podsunęły mi torbę pełną papierowych zwitków.
Dopiero teraz zauważyłem ogromny plakat na ścianie frontowej.
 
WIELKA LOTERIA FANTOWA
NA BUDOWĘ SZKÓŁ
CENNE WYGRANE
CO DRUGI LOS WYGRYWA
Zjednoczenie rady klas czwartych szkoły
im. St. Konarskiego
 
Znałem dobrze te ich loterie. Nic tam porządnego nie można wygrać. Same buble, z którymi nie wiadomo potem, co robić. Zeszłym razem wygrałem lalkę, kalekę bez nogi, i w dodatku łysą, i przywódca Beklasistów, niejaki Beksiński, zwany pospolicie Beksą, naigrawał się później ze mnie. Wolę już dać normalnie pięć złotych na te szkoły niż narażać się na takie wygrane.
— Spływajcie — powiedziałem — ja się w to nie bawię.
— Będą ciekawe nagrody — zachęcały — książki i lalki... Kapelusz słomkowy i melonik, i prawdziwy wypchany cietrzew...
— I co jeszcze? — zapytałem szyderczo.
— Tadeusz Kościuszko, prawdziwa rzeźba.
— To wspaniałe, i co jeszcze?
— Czajnik.
— A rakiety? Rakiety macie?
— Jakie rakiety?
— Kosmiczne.
— No... jeszcze nie.
— No, to poczekam, aż będziecie miały — roześmiałem się zgryźliwie i poszedłem dalej.
Ale nie byłem zadowolony, że tak się po tych małych przejechałem. To z powodu tych zmartwień gorzknieje człowiek przedwcześnie. Obejrzałem się. Bliźniaczki stały wciąż jeszcze oszołomione moją mową i jakieś smutne. Pewnie dlatego, że nie sprzedały losu. Ech, żeby to komar deptał. Słowo daję, zakląłem tak w cichości ducha, toteż zdziwiłem się niepomiernie, że jakoś głośno zabrzmiało. Zupełnie jakby mi ktoś krzyknął nad uchem. Ten zwrot był wtedy popularny w naszej szkole, czyżby więc jednocześnie... ktoś drugi?... W następnej chwili uczułem znajome bolesne kuksnięcie w siódme żebro i nie miałem już wątpliwości: to Beksa.
Odwróciłem gwałtownie głowę. Przed sobą zobaczyłem szydercze oczy, niezwykle piegowate oblicze i złowieszcze, odstające uszy. Tak. Nie ulegało żadnej wątpliwości, że to Beksa we własnej osobie. Jednocześnie czyjeś ręce chwyciły mnie z tyłu mocno pod ramiona Znieruchomiałem w uchwycie.
Żeby to komar deptał! Byłem w rękach Beklasistów?
— Czego chcesz, Beksa? — wyjąkałem. — Tu jest jeszcze nasz teren.
Beksa zmierzył mnie surowym spojrzeniem od stóp do głów.
— Kolego Zbigniewie Majta — powiedział ze śmiertelną powagą — jako przyjaciel zwierząt muszę stanowczo zaprotestować!
— O co chodzi? — wytrzeszczyłem zdumiony oczy.
— Kolega depcze glistę!
Spojrzałem pod nogi i zmieszałem się. Miałem rozwiązane sznurowadło i przydeptywałem je.
Beklasiści gruchnęli śmiechem. To są właśnie zagrania Beksy. Wściekły na siebie, że wciąż jeszcze udaje mu się robić ze mnie balona, wyrwałem się i uciekłem, przysięgając zemstę.
Ochłonąłem dopiero koło pokoju nauczycielskiego na widok smutnego grubasa, który siedział na krzesełku i obracał nerwowo kapelusz w ręku. To pewnie ojciec Susuła. Susuł zamieszany jest w dziwną sprawę z tablicą. Przedwczoraj, kiedy odpowiadał przy tablicy — tablica pękła. Do dziś nie wiadomo, z jakiego powodu. Nasz fizyk pan Cykut i pani Siermiężyna od robót ręcznych badali jako rzeczoznawcy to zjawisko, nie potrafili jednak wyjaśnić jego przyczyny.
Jak wynika z nieoficjalnych pogłosek, tablica pękła w momencie, gdy Susuł napisał, że zdanie dzieli się na „przedmiot i rozgrzeszenie” (prawdopodobnie na skutek karygodnych usterek technicznych w transmitowaniu podpowiedzi).
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.