Vimesowi przyszło do głowy, że nic nie wie o życiu Nobbsa po­za godzinami pracy...

Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Nie pamiętał nawet, gdzie kapral mieszka. Znał go od tylu lat, a nigdy nie zdawał sobie sprawy, że w życiu prywatnym Nobbs jest odrobinę papugą. Bardzo niską papugą, to prawda, mo­że papugą często bitą czymś ciężkim, ale jednak. Tak to bywa: ni­gdy nic nie wiadomo.
Wrócił do spraw służbowych.
- Wy dwaj - zwrócił się do Nobbsa i Golona - macie wieczo­rem wmieszać się dyskretnie, czy też demonstracyjnie w waszym przypadku, kapralu, między ludzi i... tego... pilnować, czy nie za­uważycie czegoś niezwykłego.
- Niezwykłego jak co? - zapytał sierżant.
Vimes zawahał się. Sam właściwie nie był pewien.
- Cokolwiek — wyjaśnił. — Adekwatnie.
- Aha... — Sierżant ze zrozumieniem pokiwał głową. - Ade­kwatnie.
Zapadło niezręczne milczenie.
- Może ludzie widzieli jakieś dziwne zdarzenia - przerwał je w końcu kapitan. — Może wybuchły jakieś niewyjaśnione pożary. Al­bo pojawiły się ślady. No wiecie - dokończył rozpaczliwie. - Znaki smoków.
- Znaczy się, na przykład stosy złota, na których ktoś spał - do­myślił się sierżant.
- I dziewice przykute do skały - dodał Nobbs z miną znawcy.
- Widzę, że jesteście ekspertami - westchnął Vimes. - Posta­rajcie się.
- To wmieszanie się między ludzi - upewnił się ostrożnie sier­żant - będzie wymagać zaglądania do tawern, picia i tym podob­nych, prawda?
- W pewnym zakresie.
- Aha - mruknął z zachwytem Colon.
- Z umiarem.
- Bardzo słusznie, sir.
- I na własny koszt.
- Och!...
- Ale zanim wyruszycie... - dodał jeszcze kapitan. - Czy któryś z was zna kogoś, kto może cokolwiek wiedzieć o smokach? To zna­czy czegoś poza sypianiem na złocie i tym o młodych kobietach.
- Magowie pewnie wiedzą — podpowiedział Nobby.
- Oprócz magów - oświadczył stanowczo Vimes. Magom nie można ufać. Każdy strażnik wiedział, że nie wolno ufać magom. Byli jeszcze gorsi od cywili. Colon zastanowił się przez chwilę.
-Jest taka lady Ramkin - przypomniał. - Mieszka przy Alei Scoone'a. Hoduje smoki bagienne. Wie pan, kapitanie, te małe pasku-dy, co je ludzie trzymają w domach.
- Ach, ona... - mruknął ponuro Vimes. - Chyba już ją widzia­łem. To ta, co ma z tyłu karety nalepkę „Zarżyj, jeśli kochasz smoki"?
- Właśnie ona. Jest psychiczna - ocenił sierżant.
- A co ja mam robić, sir? - zapytał Marchewa.
- Ehm... Ty dostaniesz najważniejsze zadanie - zapewnił po­spiesznie Vimes. - Zostaniesz tutaj i będziesz pilnował gabinetu.
Twarz Marchewy rozciągnęła się w szerokim, niedowierzają­cym uśmiechu.
- To znaczy, że będę tu dowodził, sir?
- W pewnym sensie. Ale nie wolno ci nikogo aresztować, rozu­miesz? - dodał nerwowo.
- Nawet gdyby łamali prawo, sir?
- Nawet wtedy. Zanotuj tylko.
- W takim razie poczytam swoją książkę — postanowił Marche­wa. -1 wypoleruję hełm.
- Zuch chłopak - pochwalił go kapitan.
To chyba bezpieczne, myślał. Nikt tu przecież nie przychodzi, nawet żeby zgłosić zaginięcie psa. Nikt nawet nie pamięta o Straży. Trzeba całkiem stracić rozum, żeby zwrócić się do Straży o pomoc, pomyślał rozgoryczony.
 
***
Aleja Scoone'a była szeroka, porośnięta drzewami i leżała w niezwykle eleganckiej części Ankh, położonej dostatecznie wysoko nad rzeką, by nie docierał tu wszechobecny zapach. Ludzie przy Alei Scoone'a mieli stare pieniądze, podobno o wiele lepsze od nowych pieniędzy, chociaż kapitan Vimes nigdy nie miał dość jednych czy drugich, by dostrzec jakąś różnicę. Ludzie przy Alei Scoone'a mieli własnych ochroniarzy. O ludziach przy Alei Sco-one'a mówiono, że są zbyt dumni, by rozmawiać nawet z bogami. To złośliwa plotka. Oczywiście, rozmawialiby z bogami, pod warunkiem że byliby to dobrze wychowani bogowie z dobrych rodzin.
Dom lady Ramkin okazał się łatwy do odnalezienia. Wyrastał na występie skalnym i roztaczał się z niego wspaniały widok na mia­sto, jeśli ktoś lubił takie rozrywki. Przy bramie stały kamienne smo-
ki, a ogród wyglądał na zaniedbany i zarośnięty. Z zieleni wyrastały posągi dawno zmarłych Ramkinów; większość trzymała miecze i by­ła po szyje okryta bluszczem.
Vimes wyczuwał, że dzieje się tak nie dlatego, że właściciel ogro­du ma zbyt mało pieniędzy, by się nim zająć. Nie; uważa raczej, że są rzeczy o wiele ważniejsze od przodków, co jak na arystokratę jest poglądem dość niezwykłym.
Najwyraźniej właściciel uważał też, że są rzeczy ważniejsze od remontów. Kiedy Vimes zadzwonił do drzwi dość miłego starego domu pośród kwitnącego gąszczu rododendronów, z fasady odpa­dło parę kawałków tynku.
Był to jedyny skutek dzwonka - jeśli nie liczyć czegoś, co zawy­ło na tyłach budynku. Tego czegoś było więcej niż jedno.
Zaczął padać deszcz. Po chwili Vimes zrezygnował z pozycji pod drzwiami i czujnie obszedł dom dookoła, trzymając się z daleka od ścian na wypadek, gdyby coś jeszcze odpadło.
Dotarł do solidnej drewnianej bramy w solidnym drewnianym ogrodzeniu. W przeciwieństwie do ogólnego zaniedbania posiadło­ści wydawało się całkiem nowe i bardzo mocne.
Zapukał, budząc tym następną kanonadę dziwnych, gwiżdżą­cych odgłosów.
Brama otworzyła się. Przed Vimesem stanęło coś straszliwego.
- A, dobry człowieku... Wiesz coś o zwyczajach godowych? - zahuczało.
 
***
W Strażnicy było spokojnie i ciepło. Marchewa słuchał szumu piasku w klepsydrze i koncentrował się na czysz­czeniu półpancerza. Niezwykłość miasta, gdzie mieli wszystkie te prawa i tak starannie je omijali, troszkę go oszałamia­ła. Ale lśniący półpancerz nadal był półpancerzem dobrze wypole­rowanym.
Otworzyły się drzwi. Marchewa zerknął ponad blatem biurka. Nikogo nie zauważył.
Potarł energicznie jeszcze kilka razy.
Rozległ się niewyraźny dźwięk, jakby ktoś miał już dosyć czeka­nia. Krawędź biurka chwyciły dwie dłonie z fioletowymi paznokcia-
mi, a w polu widzenia, niczym kokos o poranku, z wolna pojawiła się twarz bibliotekarza.
- Uuk - usłyszał Marchewa.
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.