ną wiedzą o wszystkich sposobach zapędzania urzędnika w kozi róg i niejedną panią z księgowości doprowadził tą wie- dzą do czarnej rozpaczy...

Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
To hobby zaznaczyło się w książce
uważanej powszechnie za najlepszą w dorobku Zajdla – „Li-
mes Inferior”. Jest to opowieść (recenzenci nazywali ją „fan-
tastyką ekonomiczną”) o świecie wywołanych forsowaną bez-
myślnie utopijną ideoologią ekonomicznych absurdów, któ-
ry funkcjonuje wyłącznie dzięki, jak byśmy dziś powiedzie-
li, „szarej strefie”. Bohaterem jest odpowiednik naszego cink-
ciarza, czujący się w półświatku „lifterów”, „kameleonów” i
innych kombinatorów niczym ryba w wodzie, który wsku-
tek splotu okoliczności zaczyna nagle poznawać ukryte przed
szarym obywatelem rządzące światem mechanizmy.
Poza wszystkim, książki Zajdla były – i pozostają, nawet
po wygaśnięciu wszystkich emocji, które zapewniały im po-
pularność – znakomitą fantastyką naukową, czyli literaturą
konstruującą logiczne, konsekwentne światy i po prostu da-
jącą czytelnikowi lekturową przyjemność. W czasach, gdy li-
teratura zdegenerowała się do pędzonej państwowymi dota-
cjami bufonady, zadęcia i bełkotu sprawia to, że dzieło Zaj-
dla ma szanse
pozostać pamiętanym jeszcze długo. Na pewno pozostanie
takim dopóki żyją ludzie, którzy się na jego książkach wy-
chowywali.
8 Frajerzy
Pozwoliłem sobie ongi, przy okazji, której już nie pamię-
tam, porównać fantastykę do działań takich, jak rozmaite
STS–y, Bim – Bomy i podobne im legendy polskiej powo-
jennej kultury. Zupełnie poważnie: uważam, że dla mojego
pokolenia kluby SF odegrały dokładnie tę samą rolę, co wy-
żej wspomniane instytucje dla ludzi o kilkanaście czy kilka-
dziesiąt lat starszych. Tę mianowicie, iż umożliwiły spotka-
nie się dziwakom i marzycielom.
Proszę się rozejrzeć wokół siebie. W każdej szkolnej klasie
znajdzie się jeden taki okularnik, który marnie biega, nie po-
trafi wdrapać się na trzepak, z dziewczynami wychodzi mu,
no, powiedzmy, średnio – za to książki pochłania w ilościach
całkiem niewyobrażalnych. Żyje trochę w swoim własnym
świecie, niby jest, ale tak jakby go nie było. Czasem, jeśli go
podpuścić, gotów nagle rozgadać się na tematy, które, praw-
dę mówiąc, poza nim psa z kulawą nogą nie obchodzą. Ale
zazwyczaj myśli o nich sam.
Oto właśnie nasz dziwak. Aha, byłbym zapomniał – na do-
datek jest jeszcze marzycielem. I, rzecz jasna, nie jest mu z
tym wszystkim dobrze, dlatego, jak zresztą każde żywe stwo-
rzenie, instynktownie szuka innych podobnych sobie. Bądź-
my spokojni, że nie znajdzie ich na dyskotekach, basenach, w
halach sportowych i gdzie tam jeszcze gromadzą się jego ru-
miani, wolni od bólu istnienia rówieśnicy. Ale, coś na pocie-
szenie – na owych dyskotekach i siłowniach rzeczy ważne i
piękne rodzą się rzadko. Zazwyczaj, jak świadczą całe niemal
dzieje kultury, tworzą je właśnie tacy pogardzani frajerzy.
Nie wiem, co się z takimi dziwakami dzieje teraz, ale za mo-
ich czasów duża ich część trafiała właśnie do klubów SF. Klu-
by te, niejako z założenia, naznaczone były piętnem ciężkiej
szajby. Weźmy, na przykład, konwenty. O, za moich czasów nie
przypominały one jeszcze dzisiejszych perfekcyjnie zorgani-
zowanych spędów na kilkaset osób, z nieustannymi projek-
cjami na telebimie, osobnymi salami dla graczy – turlaczy,
graczy –strategów i graczy – karciarzy, pokojem dla inter-
nautów, równoległym programem seminaryjnym, wyszyn-
kiem, dyskoteką i striptizem. Pamiętam konwent w kwate-
rze Hitlera w Gierłoży, gdzie wskutek mrozu wszyscy chodzi-
li poowijani w koce, a zamroczeni płynami rozgrzewającymi
organizatorzy ratowali program, urządzając pokaz sztuk wal-
ki – z taką ofiarnością, że aż posoka tryskała na beton ścian.
Pamiętam równie mroźny konwent w Łodzi, a właściwie pod
Łodzią, gdzieś w szczerym polu, gdzie jedyne jedzenie stano-
wiły ciasteczka w „zimnym bufecie” – zimnym nie tylko z na-
zwy, mróz zarastał tam od wewnątrz szyby. (Wiele imprez or-
ganizowano wtedy zimą, by wykorzystać nagle odkrycie tego
lub owego ośrodka kultury, że musi szybko, do końca roku
wydać przydzielone fundusze, aby mu ich zaś w następnym
nie obcięto) Na takie to imprezy tłuc się trzeba było przez
cały dzień brudnym, spóźnionym o pół doby
pociągiem, nie ogrzewanym, albo jeszcze gorzej, ogrzewa-
nym do temperatur tropikalnych bez żadnej możliwości re-
gulacji, by potem przez kilka dni katować organizm podłym
jedzeniem oraz brakiem snu. I żeby ślepnąć od wpatrywania
się załzawionymi oczyma w dusznej, nabitej na full sali w te-
lewizor wielkości znaczka pocztowego, na którym leciała ja-
kaś kopia z siódmego przegrania.
I po co to wszystko? W gruncie rzeczy po to, by się naga-
dać – do rana w sześciu przy jednej połówce. Po to, by ze sobą
pobyć. Żeby się spotkać i wymienić swoim szaleństwem, wci-
skać sobie nawzajem do łapy nowe płody młodzieńczego pió-
ra, snuć do świtu wizje przyszłych potężnych pism, serii książ-
kowych i fanzinów, no i oczywiście prowadzić święte między-
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.