jutrznię, i mszę, na której Bóg pozwolił mi przystąpić do świętej Komunii...

Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.

Chciałem dzień ten spędzić w spokoju, by nic nie mąciło radości ducha, i uprosiłem stróża cerkiewnego, a ten
pozwolił mi zostać do rana w swoim pomieszczeniu. Cały dzień upłynął mi pośród niewypowiedzianej radości i słodyczy
w sercu. Leżałem na drewnianej pryczy w tej nie opalanej izdebce jakby wypoczywając na Abrahamowym łonie: silnie
działała we mnie modlitwa. Miłość do Jezusa Chrystusa i Matki Bożej przelewała się w sercu słodkimi falami i jakby
zanurzała moją duszę w pełen pociechy zachwyt. Nadchodziła noc, gdy w nogach poczułem silne łamanie i przypomniałem
sobie, że je przemoczyłem. Zlekceważywszy to, zacząłem jeszcze gorliwiej skupiać się na modlitwie serca i przestałem
odczuwać ból. Rankiem chciałem wstać, ale widzę, ze nogami nawet poruszyć nie mogę, wcale ich nie czułem i słabe były
jak z waty. Stróż przemocą ściągnął mnie z pryczy i siedziałem tak w bezruchu dwa dni. Trzeciego dnia zaczął wypędzać
mnie ze swej izdebki, mówiąc - Jak mi tu umrzesz, to dopiero będzie kłopot. Ledwie, ledwie wypełzłem, pomagając sobie
rękami, i zwaliłem się u wejścia do cerkwi.
Przeleżałem tak dwa dni. Przechodzący obok mnie ludzie nie zwracali uwagi ani na mnie, ani na moje prośby. W
końcu podszedł do mnie jakiś chłop, usiadł i zaczął rozmawiać. A między innymi powiedział - Dasz co, to cię wyleczę.
Mnie też się coś takiego trafiło, znam na to lekarstwo. - Dać to ci nic nie mogę - odpowiedziałem. - A w torbie co masz?
Same suchary i książki. - To może chociaż popracujesz przez lato, jak cię wyleczę? - Pracować też nie mogę, widzisz, że
władam jedną tylko ręką, druga prawie całkiem uschła. - To co w końcu umiesz robić? - Nic, tylko czytać i pisać. Aha,
pisać umiesz! Dobrze, nauczysz pisać chłopaka, mojego syna. Czytać to on trochę umie, ale chciałbym, żeby i pisał.
Nauczyciele chcą jednak za naukę drogo, dwadzieścia rubli. Zgodziłem się i obaj ze stróżem przenieśli mnie do starej,
pustej łaźni na tylnym podwórzu.
Zaczął mnie leczyć. Nazbierał po polach, po podwórkach, dołach na odpadki ze ćwierć korca takich na pół
rozpadających się kości, jakie trafił - ptasich, bydlęcych, różnych. Wypłukał je, potłukł na drobno kamieniem i nasypał do
wielkiego dzbana. Przykrył go potem dziurawą pokrywką, przewrócił do góry dnem i postawił tak na wkopany w ziemię
pusty garnek. Cały dzban oblepił grubo gliną, obłożył drewnem, podpalił i grzał tak ponad dobę. Dokładając drew mówił -
No i będzie z kości dziegieć. Następnego dnia odkopał garnek, do którego nakapało przez dziurę w pokrywce z pół kwarty
gęstej, oleistej, czerwonawej cieczy o silnym zapachu świeżego, surowego mięsa. Kości w dzbanie z czarnych i
spróchniałych zrobiły się takie białe, czyste, przezroczyste jak perłowa masa albo i same perły. Nacierał tą cieczą moje
nogi z pięć razy dziennie. I co się stało? Już następnego dnia poczułem, że mogę poruszać palcami, na trzeci - zginałem już
nogi, a piątego dnia wstałem i przespacerowałem się z kijkiem po podwórzu. Jednym słowem po tygodniu nogi moje były
silne jak dawniej. Błogosławiłem za to Boga i myślałem sobie: jakąż wielką mądrość Bożą widać w stworzeniu! Suche,
spróchniałe, należące już do ziemi kości jaką jeszcze zachowują w sobie życiową siłę, jaką barwę, zapach i zdolność
działania na to, co jeszcze żywe - przywracania życia temu, co umarłe. To jakby poręka przyszłego wskrzeszenia ciał.
Dobrze byłoby to pokazać leśnikowi, u którego mieszkałem i który tak wątpił w powszechne zmartwychwstanie ciał!
Powróciwszy w ten sposób do zdrowia zacząłem uczyć chłopaka i jako wzór pisma dałem mu Jezusową modlitwę.
Kazałem mu ją przepisywać, pokazując, jak ładnie pisać. Nie męczyło mnie to zajęcie, bo w ciągu dnia chłopiec służył u
zarządcy, a do mnie przychodził tylko wtedy, gdy ten spał, to jest od świtu do późnej mszy. Chłopiec był pojętny i wkrótce
przyzwoicie zaczął coś pisać. Zarządca zobaczył to i zapytał Któż to cię uczy? - i w odpowiedzi usłyszał, że bezręki
pielgrzym w starej łaźni. Zaciekawiony zarządca, Polak, przyszedł mnie zobaczyć i zastał mnie przy lekturze
Dobrotolubija. Porozmawiał ze mną i pyta - Cóż to czytasz? Pokazałem mu książkę. - Ach, to Dobrotolubije - powiedział.
– Widziałem to u naszego księdza, gdy mieszkałem w Wilnie, ale nasłuchałem się, że zawiera ona jakieś dziwne sztuki czy
sztuczki stosowane przy modlitwie, opisane przez greckich mnichów, podobne do tych z Indii czy Buchary, gdzie fanatycy
siedzą i nadymają się, chcąc wywołać łaskotanie w sercu, a z głupoty uważają te naturalne odczucia za modlitwę, rzekomo
zsyłaną im przez Boga. Modlić się trzeba zwyczajnie, by wypełnić nasz obowiązek względem Boga: wstajesz rano,
odmawiasz Ojcze nasz, jak nas nauczył Chrystus, i cały dzień jesteś w porządku, a nie bez przerwy powtarzasz w kółko
jedno i to samo. W ten sposób, to kto wie, możesz i zmysły postradać, i sercu zaszkodzić.
WÄ…tki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Jak ciÄ™ zĹ‚apiÄ…, to znaczy, ĹĽe oszukiwaĹ‚eĹ›. Jak nie, to znaczy, ĹĽe posĹ‚uĹĽyĹ‚eĹ› siÄ™ odpowiedniÄ… taktykÄ….