Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
- Teraz jeśli panie pozwolą - spojrzał dobrotliwie na zgromadzone wokół niego grono podstarzałych matron - muszę przejść do biblioteki na pilne rozmowy ze współpracownikami. - Ukłonił się lekko, zmierzając do wyjścia.
- O tej wojnie, która wybuchnie, tato? Bruckner spojrzał na swoją dziewiętnastoletnią córkę Cheryl, stojącą obok grupy starszych kobiet, z attache francuskiego wywiadu pod rękę, z którym widywała się już od sześciu miesięcy. Młody Francuz był nieco zmieszany. - Panikujesz, moja droga - rzucił Bruckner, podchodząc do córki. Była dzisiaj gospodynią wieczoru. - Nieprawdaż? - zapytał jej towarzysza. - Czyż nie panikuje, Charles? - Tak, jak pan mówi, monsieur ambasador, czyż nie panikuje? Bruckner wlepił na chwilę wzrok w młodego mężczyznę, potem pochylił się nad Cheryl i pocałował ją w policzek. Nie lubił Charlesa Montanda, nie uważał go za dobrego pracownika wywiadu. Za dużo mówił, poza tym zawsze istniało prawdopodobieństwo, iż spotyka się z jego córką tylko w celu zdobycia informacji. Montand traktował tę znajomość poważnie od momentu, kiedy ambasada Stanów Zjednoczonych w Pakistanie zaczęła pilnie obserwować ruchy wojsk sowieckich w sąsiednim Afganistanie. Wielu doborowych fachowców amerykańskiego wywiadu przewijało się przez ambasadę. Mimo młodego wieku, ze względu na wdowieństwo swego ojca, z czego ten gorzko zdawał sobie sprawę, Cheryl była w takiej samej sytuacji jak żony innych ambasadorów, zbyt dużo wiedziała. - Muszę już odejść, kochanie - powiedział Bruckner pełniejszym głosem. - Dopilnuj, żeby ten ostatni bal przebiegał jak najlepiej, dobrze? Pamiętaj, samolot odlatuje o szóstej rano. - Mówił zwracając się do Montanda. - Nie zobaczymy się już, Charles, przynajmniej nie w najbliższej przyszłości - dodał, próbując ukryć radość w głosie. - Ależ nie, monsieur ambasador. Wysyłają mnie do ambasady w Waszyngtonie. Promocja. - O - Bruckner starał się uśmiechać. - Oui. Wiedziałem, że to pana ucieszy. Za pozwoleniem pańskiej wspaniałej córki, będę mógł dalej ją widywać. - Montand zapalił papierosa, którego wyciągnął z małej, srebrnej papierośnicy. Bruckner ponownie się uśmiechnął, nienawidził mężczyzn używających papierośnic. - Cóż, westchnął, odchodząc od córki i Francuza - jak wytrzymujecie stanie tu i rozmowę ze starcem, mając tak dobre wieści. Powinniście się bawić. - Bawić, tato? - wyszeptała córka, spoglądając w dno szampanki, którą trzymała w dłoni. Bruckner podziwiał jej blond włosy i błękitne oczy pod długimi rzęsami. Wyglądała, jakby odrodziła się w niej jego żona, zmarła przy porodzie Cheryl. - Jesteś tak podobna do swojej matki - Bruckner zapomniał o stojącym obok młodym Francuzie. - Nawet twój upór. - Pocałował ją znowu w policzek i odszedł. Idąc korytarzem do biblioteki, spojrzał przez duże okno na zaciemniony trawnik i rzeźbione w metalu pręty ogrodzenia, oddzielającego teren ambasady od Pakistanu. Przed budynkiem widział samochody i minibusy oraz światła do telewizyjnych kamer. Reporterzy tkwili tam od dwunastu godzin, od chwili kiedy Stany Zjednoczone i paru ich sojuszników, ogłosiły chęć opuszczenia pakistańskiej stolicy. Sprawy oficjalne pozostawiono w rękach groźnego Szwajcara. Bruckner pomyślał z goryczą o tym, że będzie musiał powiedzieć coś dziennikarzom, albo opuszczając ambasadę, za sześć godzin, albo na lotnisku. Zatrzymał się przed podwójnymi drzwiami do biblioteki i rozpiął kamizelkę. Nie znosił oficjalnych strojów. Z szerokim zamachem pchnął drzwi obiema rękami. - Panowie - rozpoczął, zmierzając do swego biurka i wymieniając ukłony z każdym z gości: ambasadorami Francji, Wielkiej Brytanii, zachodnich Niemiec, i Szwajcarii. - Mam nadzieję, że panowie piją koniak - powiedział, poprawiając poły fraka, kiedy siadał za biurkiem na krześle obitym skórą. - Reinhardt? - zaproponował, sięgając po butelkę. Szwajcarski ambasador poprosił go, by został na miejscu. - To jest mój lekarz i moja żona. Ona donosi mi o wszystkim. Żadnego alkoholu. Okropny sposób na życie - podsumował Szwajcar, dmuchając w pustą fajkę i drażniąc tym dźwiękiem Brucknera. Napełniwszy duży, kryształowy kieliszek kilkudziesięcioma gramami koniaku, Bruckner przepłukał gardło. - Podejrzewam, że wszyscy wiemy o co chodzi. - Zwracając się do ambasadora Szwajcarii, dodał: - Przykro mi zostawiać cię tutaj z naszymi kłopotami, Reinhardt. - To cześć bycia Szwajcarem - odpowiedział mężczyzna i ponownie zajrzał do swojej fajki. - Jestem pewien, iż mówię w imieniu wszystkich obecnych tu kolegów. Nasze rządy z pewnością nie zapomną tej przysługi, Reinhardt. Wracając do sprawy, hmm? - Arnoldzie? - pytał ambasador brytyjski. - Co mówi CIA? Nasi chłopcy twierdzą, że Rosjanie idą na całego. Czy to oznacza wojnę? Bruckner spojrzał na Anglika i siedzącego obok Francuza. - Mam nadzieję, że nie. Ale Rosjan trzeba powstrzymać. Prezydent i departament stanu są w kontakcie ze wszystkimi rządami państw sprzymierzonych, z brytyjskim premierem, francuskim prezydentem i niemieckim kanclerzem. Będę szczery, nie wiem, jak to się skończy. - Czy prezydent USA wyśle swoje siły do Pakistanu, tak jak to obiecywał? - Przez chmurę papierosowego dymu przemówił francuski ambasador. - Jeżeli moja odpowiedź pozostanie między nami - zaczął Bruckner, wiedząc, że tak będzie - odpowiem: tak. Część naszych sił szybkiego reagowania jest już gotowa do startu z Egiptu. Czekają na rozkaz. - A jaki będzie rozkaz? - zachodnioniemiecki ambasador założył ręce na brzuchu, przypominając Bismarcka. - Jest ultimatum czasowe, nieprawdaż, Arnoldzie? - wtrącił Anglik. - Tak, to prawda - odpowiedział Bruckner, wpatrując się w koniak. - W chwili obecnej to już mniej niż doba. - Przesunął wzrok na zegarek. - I gdzież to wszystko nawaliło, amis - Francuz zapalał kolejnego papierosa od żarzącego się poprzedniego niedopałka.
|
Wątki
|