- Awans z poganiacza wołów na traktorzystą - wtrącił któryś ironicz­nie...

Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.

- Twoją rodzinę stać było na łapówkę, żeby cię przepchnąć do szkoły oficerskiej, traktorzysto? - Czin nie odpowiedział. Zwykle zbywał milcze­niem wszelkie uwagi na temat swojego pochodzenia. - Mogę się założyć, że do chwili skończenia szkoły nigdy nie byłeś dalej niż dwadzieścia kilome­trów od rodzinnego zadupia, a i to tylko z mamusią. A potem wyskrobałeś błoto zza paznokci i zgarnąłeś z domu całą forsę, żeby się sprzedać...
Niespodziewanie zapadła cisza. Czin zaczynał rozumieć. Po tych wszyst­kich miesiącach nosił w sercu żal do niektórych kolegów ze studium oficer­skiego. Wszyscy pochodzący ze wsi byli obiektem nieustannych drwin ze strony podchorążych z uniwersytetu, którzy im zazdrościli pieniędzy. Na prze­pustkach starali się trzymać fason, jeździli rykszami i jadali w restauracjach, ale byli dużo biedniejsi.
- Komu się sprzedać? - rzucił ostro w ciemność. No, dalej. Mów! - dodał w myślach.
- Myślisz, że się sprzedałem w gminnym komitecie? Że całowałem w ty­łek nadętego partyjnego bubka? No, powiedz to głośno!
- Daj spokój, Czin. Nie chcieliśmy cię urazić - wtrącił pojednawczo Hang. - Naprawdę. Tylko żartowaliśmy. Nie gniewaj się.
Miał ich w garści. Wystarczyło jedynie wspomnieć któremuś z przełożo­nych o tej nocnej naradzie, a wszyscy czterej szybko by się przekonali, co znaczy poganianie wołów w błocie sięgającym do pasa. Czin rzeczywiście przed skończeniem szkoły nigdy nie wyjeżdżał dalej niż na targ do pobliskie­go miasteczka, ale dość się napatrzył na mijany po drodze obóz resocjaliza­cyjny. Zwożono tam właśnie takich zadufanych w sobie studentów jak oni.
- No, powiedz coś, Czin. Nie ma się o co złościć - rzekł nieznajomy.
- Odpieprzcie się! - rzucił Czin, wstał i wyszedł ze schowka.
Może i wy nie będziecie mogli dzisiaj zasnąć, pomyślał. Stanął przy drzwiach i nastawił ucha, ciekaw, czy usłyszy jeszcze jakieś obelgi pod swo­im adresem. Poprzysiągł sobie w duchu, że jeśli padnie jakaś zniewaga, z sa­mego rana zamelduje o tym dowódcy kompanii.
Ale nie mówili już o nim. Po paru sekundach podjęli przerwaną rozmo­wę. Pod drzwiami pojawił się słaby blask latarki.
- Dobra - powiedział któryś - zacznijmy jeszcze raz od tego miejsca... -urwał na chwilę, po czym wycedził obce słowo: - Unalienable...
Po paru sekundach ktoś inny odczytał, widocznie ze słownika:
- Niezbywalny, nie dający się przenieść.
- Aha - mruknął trzeci. - To nawet pasuje. Przeczytaj jeszcze raz całość. Czin nabrał pewności, że przekopują się przez jakiś tekst po angielsku.
- Uważamy to za prawdę oczywistą, że wszyscy ludzie zostali stworzeni równi sobie i że zostali obdarzeni przez Stwórcę pewnymi niezbywalnymi prawami, a wśród nich prawem do życia, wolności i pogoni za szczęściem...
Czin słuchał uważnie, chociaż niewiele z tego rozumiał. W pamięć wry­ło mu się tylko słowo zaczerpnięte ze słownika: “Niezbywalny, nie dający się przenieść”. Wracając do łóżka, zachodził w głowę, cóż takiego może być “niezbywalne”. Czy jest coś, czego nie da się przenieść? Zdawał sobie jed­nak sprawę z niebezpieczeństwa. Ci kretyni z uniwersytetu bardzo się nara­żali, czytając takie teksty.
Położył się, wciąż próbując rozstrzygnąć, czy naprawdę istnieje coś, cze­go nie da się przenieść? Zastanawiał się nad tym, aż w końcu zmorzył go sen.
FORT RICHARDSON, ALASKA
30 października, 09.00 GMT (17.00 czasu lokalnego)
Clark siedział w humvee ze słuchawką przy uchu. Wycieraczki z cichym szumem zgarniały śnieg z przedniej szyby. Silnik pracujący na wolnych ob­rotach zapewniał w środku znośną temperaturę, ale zarazem kazał generało­wi pomyśleć o zużyciu paliwa przez zmechanizowaną armię w tych warun­kach. W okresach podwyższonej gotowości wszystkie silniki musiały praco­wać po kilka godzin, żeby pojazdy były gotowe do użycia. Pochłaniało to mnóstwo ropy. W aparacie wreszcie rozległ się trzask. Przez całe popołudnie Clark próbował się połączyć bezpośrednio z prezydentem, aż wreszcie po­stanowił skorzystać z ostatniej możliwej drogi.
- Krajowe Centrum Dowództwa Wojskowego - odezwał się operator centrali z “czołgu” na drugim piętrze Pentagonu.
- Mówi generał Clark, CINCUSARPAC. Proszę mnie połączyć z pre­zydentem.
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.