Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Wzrok jego zatrzymał
napis wpleciony czerwonym włóknem w białą wiklinę. W kajucie dość było jasno, by mógł dojrzeć go i odczytać. Przerwał więc pisanie i przesylabizował półgłosem: – Hardquanon. I rzekł do kucharza: – Nigdy dotąd jeszcze nie zauważyłem tej flaszy. Czyżby należała ona do Hardquanona? – Do tego biedaka Hardquanona? – odrzekł kucharz. – Tak. Doktor pytał dalej: – Do Hardquanona, Flamanda z Flandrii? – Tak. – Tego, co teraz, jest w więzieniu? – Tak. – W wieży Chatham? – To jego flasza – odrzekł kucharz – a on sam był moim przyjacielem. Mam ją teraz na pamiątkę. Czy ujrzymy go jeszcze? Tak, tak, to jego flasza, zawsze ją nosił przy boku. Doktor znowu ujął za pióro i z wysiłkiem kreślił dalej po pergaminie nierówne litery. Starał się najwidoczniej, by pisać jak najbardziej czytelnie. Pomimo kołysania się statku i drżenia jego starczej ręki napisał wreszcie to, co miał do napisania. A czas już był po temu, nagle bowiem dał się odczuć potężny wstrząs. Fale runęły na statek gwałtownym naporem, rozpoczynał się ów groźny taniec, którym okręty witają nadchodzącą burzę. Doktor wstał, podszedł do pieca równoważąc umiejętnym uginaniem kolan chybotanie się barkasu, jak mógł, osuszył nad płonącym pod kociołkiem ogniem to, co napisał przed chwilą, złożył pergamin, wsunął go z powrotem do portfelu i ukrył w kieszeni i portfel, i kałamarz. W kambuzie, umieszczonym w samym środku barkasu, w przemyślnym odosobnieniu kołysanie niewątpliwie najmniej dawało się we znaki. Mimo to kociołek chybotał się jak wahadło. Prowansalczyk nie spuszczał go z oka. – Polewka z ryb – powiedział. – Dla ryb – odrzekł doktor. I powrócił znowu na pokład. VI. SĄDZĄ, ŻE SĄ URATOWANI Niepokój doktora wzrastał. Usiłował też jak najdokładniej zdać sobie sprawę z położenia i ktoś, kto by stał tuż obok niego, usłyszałby takie oto ciche słowa: – Za wielka chwiejba na burtę, za mało rzuca dziobem. Po czym, pochłonięty cały przez tajemną pracę ducha, znów zagłębił się w swych myślach niczym górnik w szybie kopalni. Jednakże mimo zamyślenia nadal obserwował morze. W morze patrzy się jak w sen. Ponura męczarnia wiekuiście udręczonych wód miała się oto rozpocząć. Z odmętu dobywał się jęk żałosny. W niezmierzonym ogromie przestrzeni dokonywały się jakieś chaotyczne, złowieszcze przygotowania. Doktor śledził pilnie wszystko, co działo się dookoła, żaden najdrobniejszy nawet szczegół nie uchodził jego spojrzeniu. W oczach jego zresztą nie malował się zgoła wyraz rozmarzonej kontemplacji. Nikt nie potrafi przypatrywać się piekłu w obojętnym zamyśleniu. Jakiś potężny wstrząs, na wpół utajony jeszcze, ale już wyczuwalny w ogólnym zamęcie przestworzy, coraz to bardziej rozpętywał i wiatr, i mgły, i fale. Nie ma na świecie nic nad ocean logiczniejszego, a równocześnie nic nie wydaje się być bardziej niedorzeczne. Rozpra56 szanie się jest nieodłączną właściwością jego wszechwładzy jest jednym z elementów jego ogromu. Fala. jest albo przyjacielem, albo wrogiem. Formuje się po to, by zniknąć. Jedno jej zbocze napiera, drugie – wyzwala. Obraz fal jest jak przywidzenie. Jak odmalować tę grę bruzd i skib morskich, potężnych a zaledwie rzeczywistych, te doliny i przełęcze, to wznoszenie się i opadanie piersi w gwałtownym oddechu, te ledwie napoczęte zarysy? Jak opisać gąszcze piany niby góry zrobione ze snu? Niewypowiadalne spotkasz tam wszędzie, w fałdowaniu się i rozlewie, w niepokoju, w nieustannym zaprzeczaniu własnej istocie, w grze światła i cienia, w zwisających chmurach, w sklepieniach załamujących się co chwila, w rozpadaniu się nieprzerwanym, nieustannym i w zgiełku ponurym, który towarzyszy temu szaleństwu. Wiatr północny nie ustalił się ostatecznie. A gwałtowność jego tak była przyjazna, tak korzystna dla tym szybszego Oddalania się od angielskich brzegów, że szyper „'4Datutiny” postanowił rozwinąć wszystkie żagle. Barkas mknął pędem przez piany łopocząc płachtami płótna gnanymi przez wiatr rufowy, skacząc z fali na falę zaciekle a wesoło. Radowali się uszczęśliwieni uciekinierzy. Uderzali w dłonie przyklaskując wzburzonym bałwanom, fali, wiatrom, żaglom i pędowi, i ucieczce, i nieznanej przyszłości. Doktor, pogrążony w myślach, wydawał się ich nie dostrzegać. Ostatni blask zachodu zgasł. W tej to właśnie minucie patrzące z dalekiej skały nabrzeżnej dziecię straciło barkas z oczu. Aż dotąd wzrok jego uporczywie śledził, odprowadzał jak gdyby statek. Czyżby spojrzenie to
|
Wątki
|