Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Tam powinno już być niemal całkiem ciemno, o tej porze dnia należało oczekiwać, że niebo będzie szare, może nawet czarne, lecz nie - Valentine miał wrażenie, że słońce zachodzi na wschodzie, zupełnie wbrew naturze i to wśród dziwnych, pastelowych kolorów: pomarańczowożółtego i bladozielonego. Barwy wydawały się zbyt jaskrawe, niemal pulsujące. Świat jakby znieruchomiał w oczekiwaniu: słyszał szum płynącej wody, lecz poza nim nic, ani żegnającego dzień śpiewu ptaków, ani wysokiego dźwięku wydawanego przez małe, szkarłatne żabki drzewne, których żyły tu tysiące. Powietrze wydało mu się suche jak na pustyni, w każdej chwili gotowe wybuchnąć płomieniem.
- Burza piaskowa, panie - powiedział cicho Sleet. - Jesteś pewien? - Już pewnie wybuchła na wybrzeżu. Cały dzień wiał wiatr ze wschodu, a stamtąd właśnie, od morza, nadchodzą burze Gihorny. Suchy wiatr znad oceanu - potrafisz to sobie wyobrazić, panie? - Nienawidzę suchego wiatru - wtrąciła cicho Carabella. - Na przykład tego, który łowcy smoków nazywają “Przesłaniem". Cała jestem jak podminowana. - Słyszałeś o burzach piaskowych Gihorny, panie? - spytał Sleet. Valentine odpowiedział na to pytanie krótkim skinieniem głowy. Koronal musi szczegółowo znać geografię. Wielkie burze Gihorny zdarzały się nieczęsto, lecz słynęły z przerażającej siły: wiatry tnące wydmy jak noże, porywające tony piasku i miotające nimi z szaloną furią w głąb lądu. Zdarzały się dwu-lub trzykrotnie w ciągu życia człowieka, ale gdy nadeszły, pamiętano je latami. - Co się stanie z ludźmi, którzy zostali za nami? - Burza z pewnością ich złapie - odparł Sleet. - Być może już złapała, a jeśli nie, nie trzeba będzie długo czekać. Burze piaskowe przemieszczają się tu błyskawicznie. Posłuchaj, panie! Słuchaj! Zrywał się wiatr. Valentine usłyszał jego niskie wycie, nadal odległe i dopiero teraz wyodrębniające się ze śmiertelnej ciszy. Było jak pierwsza oznaka budzącej się furii giganta; furii, która z pewnością za chwilę wyrwie mu z gardła dziki ryk. - Co z nami? - spytała Carabella. - Czy burza dojdzie aż tu? - Gromwark jest właśnie tego zdania, pani - powiedział Sleet. - Zamierza przeczekać niebezpieczeństwo pod ziemią. - I zwracając się do Valentine'a, dodał: - Czy wolno mi udzielić ci rady, panie? - Jeśli zechcesz coś poradzić? - Powinniśmy przekroczyć rzekę natychmiast, póki jeszcze jesteśmy w stanie. Jeśli zdecydujemy się czekać, burza może zniszczyć ślizgacze, albo co najmniej tak poważnie je uszkodzić, że nie będą w stanie poruszać się w wodzie. - Przeszło połowa moich ludzi jest nadal na pustyni Gihorny! - Mogą już nie żyć, panie. - Deliamber... Tisana... Shanamir... - Zdaję sobie z tego sprawę, panie. Ale w żaden sposób nie potrafimy im teraz pomóc. Jeśli mamy kontynuować wyprawę, musimy przekroczyć rzekę, co za chwilę najprawdopodobniej nie będzie już możliwe. Po drugiej stronie możemy schronić się w dżungli, możemy się tam zatrzymać, póki inni do nas nie dotrą, jeśli ktoś w ogóle przeżyje. Jeśli pozostaniemy tutaj, to już najprawdopodobniej na zawsze, bez możliwości ruszenia przed siebie ani wycofania się. Ponura perspektywa, pomyślał Valentine. Lecz przecież całkiem prawdopodobna. Mimo wszystko wahał się, nie chciał ruszać w głąb Piurifayne, gdy tak wielu bliskich mu, kochanych ludzi pozostało na łasce losu, wiatrów i smagającego bezlitośnie piasku Gihorny. Przez moment czuł pokusę, by zarządzić powrót na wschód, poszukiwania reszty karawany. Wystarczyła chwila trzeźwości umysłu, by pojął głupotę takiego rozkazu. Wracając teraz, nie osiągnąłby niczego, oprócz narażenia na niebezpieczeństwo kolejnych kilku ludzi. Być może burza nie dotarła jeszcze tak daleko na zachód; w takim razie najlepiej byłoby przeczekać, aż wyczerpie się jej siła, a dopiero potem powrócić na Gihornę w poszukiwaniu ocalonych. Stał milczący, nieruchomo, wpatrując się ponuro w rozciągające się na wschodzie królestwo ciemności, tak przerażająco rozświetlone teraz niszczycielską energią. Wiatr wzmagał się. Valentine zdał sobie nagle sprawę z tego, że burza musi dotrzeć aż tu. Przeleci nad nimi, nim jej moc zmaleje, by uderzyć w Piurifayne. Nagle zmrużył oczy, zamrugał ze zdumienia i wyciągnął dłoń. - Widzisz zbliżające się światła? Światła ślizgacza? - Na Panią! - szepnął ochryple Sleet. - Czyżby zdążyli dotrzeć aż tu? - spytała Carabella. - Może zdołali się wyrwać? - To tylko jeden ślizgacz, panie - stwierdził cicho Sleet. - I nie sądzę, by należał do naszej karawany. Valentine dokładnie w tej samej chwili doszedł do identycznego wniosku. Ślizgacze z jego floty były wielkimi maszynami, zdolnymi przenosić wielu ludzi wraz z ładunkiem. Ten, który zbliżał się teraz do nich od strony Gihorny, wydawał się raczej małym, prywatnym pojazdem, modelem dwu- lub czteroosobowym; z przodu miał tylko dwa, dość słabe światła, podczas gdy większe miały trzy - i to silne. Ślizgacz zatrzymał się w odległości zaledwie dziesięciu jardów od stojącego nad brzegiem rzeki Koronala. Strażnicy z gwardii Valentine'a natychmiast otoczyli go, trzymając miotacze w pogotowiu. Drzwi pojazdu otworzyły się - zataczając się, wysiadło z niego dwóch zmordowanych do granic możliwości ludzi. Valentine aż westchnął ze zdumienia. - Tunigorn? Elidath? Wydawało mu się to niemożliwe - złudzenie, sen na jawie. Tunigorn powinien przecież być w Piliploku i załatwiać rutynowe sprawy administracyjne. A Elidath? Skąd wziął się tu Elidath? Elidath jest przecież o tysiące mil stąd, na Górze. Na granicy mrocznych lasów Piurifayne Valentine prędzej spodziewał się spotkać swą matkę, Panią. A jednak ten wysoki mężczyzna o gęstych brwiach, z kwadratową szczęką to z pewnością Tunigorn, a ten drugi, jeszcze wyższy, o przenikliwych oczach i szerokiej, kościstej twarzy... to musi być Elidath. Chyba... Chyba...
|
WÄ…tki
|