Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Wjechali do Kromolina we trzech.
Pozostała zaś trójka, czyli Rotkirch, Dieter Haxt i Puchacz von Knobelsdorf, przybyli do osady wcześniej i niepostrzeżenie obsadzili najbardziej prawdopodobne drogi ucieczki. Reynevan jak nic wpakowałby się wprost na zasadzonego za szopą Rotkircha, gdyby nie to, że przeziębiony Rotkirch kichnął, kichnął tak potężnie, że jego spłoszony koń huknął kopytem w deski. Reynevan, choć panika mroziła mu mózg i niemal odbierała władzę w nogach, zatrzymał się w porę, zawrócił, przemknął obok kleci, obok kupy gnoju, na czworakach przepełzł pod płotem i skrył się za suchym chruśniakiem. Trząsł się tak, ze zdawało mu się, iż cały chruśniak szeleści niczym targany wichurą. — Pst! Pst, panicu! 529 Obok, za płotem, stał sześcioletni może chłopczyk w filcowej czapie i przewiązanej powrósłem koszuli sięgającej połowy brudnych łydek. — Pst! Do sernika, panicu. . . Do sernika. . . Tamój! Spojrzał we wskazanym kierunku. Na odległą o jakiś rzut kamieniem drewnianą konstrukcję, czworokątną, nakrytą szpiczastym gontowym dachem budę, wznoszącą się prawie trzy sążnie nad ziemią na czterech solidnych słupach. Nazwana sernikiem buda bardziej przypominała wielki gołębnik. A najbardziej pułapkę bez wyjścia. — Do sernika — ponaglił chłopczyk. — Sybko. . . Tamój się schowajta. . . — Tam? — Ano. My się wsyscy zawse tam chowamy. Reynevan nie podjął dyskusji, tym bardziej, że całkiem niedaleko ktoś zagwizdał, a głośne kichnięcie i tup konia zwiastowały zbliżanie się zakatarzonego Rotkircha. Szczęściem Rotkirch, skręciwszy między klecie, wjechał wprost na gęsią obórkę, a gęsi podniosły dziki i zagłuszający wszystko jazgot. Reynevan zrozumiał, że albo teraz, albo nigdy. Skulony puścił się biegiem skrajem chruśniaka, dopadł sernika. I zmartwiał. Nie było drabiny, a o wspięciu się po wygładzonej dębinie słupów nie mogło być i mowy. 530 Klnąc w duchu swą głupotę już miał zamiar uciekać dalej, gdy usłyszał ciche syknięcie, a z góry, z czarnego otworu, spłynął, niczym wąż, zawęźlony sznur. Reynevan ucapił linę rękoma i nogami, migiem znalazł się na górze, w mrocznym, dusznym i prze- syconym odorem starego sera wnętrzu. Tym, który spuścił sznur i pomógł mu wejść, był goliard w czerwonym kabacie i rogatym kapturze. Ten sam, który dopiero co odczyty- wał w karczmie husycką libellę. — Pst — syknął, kładąc palec na ustach. — Bądźcie cicho, panie. — Czy tu jest. . . — Bezpiecznie? Tak. My się zawsze tu chowamy. Reynevan może i próbowałby ustalić, dlaczego w takim razie tak regularnie się cho- wających nikt regularnie nie znajduje, ale nie było czasu. Tuż obok sernika przejechał Rotkirch. Kichnął i pojechał dalej, nie zaszczycając budowli na słupach nawet spojrze- niem. — Wyście — odezwał się w mroku goliard — Reinmar z Bielawy. Brat Piotra. Zamordowanego w Balbinowie. 531 — Bezbłędnie — potwierdził po chwili Reynevan. — Ty zaś skryłeś się tu ze strachu przed Inkwizycją. — Bezbłędnie — potwierdził po chwili goliard. — To, co w karczmie czytałem. . . Artykuły. . . — Wiem, co to były za artykuły. Ale ci, co przyjechali, to nie Inkwizycja. — Nigdy nie wiadomo. — Prawda. Ale wyglądało, że masz protektorów. A jednak się ukryłeś. — A wy nie? * * * Sernik miał w ścianach liczne otwory, służące zapewnieniu suszonym gomółkom obiegu powietrza, ale i umożliwiające wszechstronną obserwację. Reynevan przywarł okiem do dziury wychodzącej na karczmę i oświetlony przez maźnice majdan. Mógł 532 widzieć, co się działo. Odległość nie pozwalała słyszeć. Ale domyślić się wcale nie było trudno. * * * Narada wojenna w karczmie trwała jeszcze, opuścili ją tylko nieliczni. Sterczów powitały więc na majdanie głównie psy, oprócz tych tylko armigerzy i kilku zaledwie raubritterów, wśród nich Kuno Wittram i John von Schoenfeld z obandażowaną gębą. „Powitali” było zresztą słowem wybitnie za dużym, mało który z rycerzy w ogóle pod- niósł głowę. Wittram i dwóch jeszcze całą uwagę poświęcali szkieletowi barana, z żeber
|
Wątki
|