przetkał mu komin zatkany pogiętymi i nadpalonymi duszami dziesięciu seryjnych za- bójców...

Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.

276
277
— Cześć, Doogie — przywitał go Bobby.
— Cześć, Bobster — odparł Doogie.
— Niezły wózek — zauważyłem z podziwem.
— Dobrze kręci — zgodził się ze mną olbrzym w dresie.
— Myślałem, że jeździsz tylko na harleyach — powiedział Roosevelt.
— Doogie lubi różne środki transportu — wyjaśniła poważnym tonem Sasza.
— Jestem motoryzacyjnym maniakiem — przyznał Doogie. — Co z twoim okiem,
Rosie?
— Biłem się z księdzem.
Oko wyglądało już lepiej, nadal było zapuchnięte, lecz nie przypominało już wlotu
na monety. Lód jednak podziałał.
— Musimy ruszać — powiedziała Sasza. — Dzieją się tutaj dziwne rzeczy, Doogie.
— Takiego wycia kojotów jeszcze w życiu nie słyszałem — odparł Sassman.
Bobby, Sasza i ja spojrzeliśmy po sobie. Powróciły do mnie słowa Saszy, która prze-
widziała, że ujrzymy jeszcze stado kojotów wędrujące po ulicy przy domu Lilly Wing.
Nad pustymi polami i wzgórzami zalegała całkowita cisza. Ciężkie chmury wisiały
nieruchomo, a wiejąca od zachodu bryza była słaba jak oddech umierającej zakonnicy.
Liście dębów poruszały się leniwie i bezgłośnie, wysoka trawa falowała delikatnie, led-
wie dostrzegalnie.
Doogie zaprowadził nas na drugą stronę hummera i otworzył tylne drzwi. Światło
we wnętrzu samochodu nie było tak silne jak zazwyczaj, bo lampka została w poło-
wie zaklejona czarną taśmą monterską, ale w tym mrocznym, bezksiężycowym świecie
nawet przytłumiony blask wydawał się niezwykle jasny.
Na podłodze leżały dwa karabiny maszynowe, lekkie i poręczne remingtony, lepsze
nawet od klasycznego mossberga, który skonfiskował Bobby’emu Manuel Ramirez.
— Nie przypuszczam, żeby któryś z was, surferzy, potrafił przestrzelić ćwierćdola-
rówkę z rewolweru, więc te karabinki będą dla was jak znalazł — oświadczył Doogie.
— Wiem, że potraficie się tym posługiwać. Ale będziecie używać mocniejszych ładun-
ków, więc musicie być przygotowani na porządnego kopa. Przy tych pociskach nie mu-
sicie nawet celować w przeciwnika i tak rozwalicie wszystko, co wam stanie na drodze.
Wręczył jeden karabin Bobby’emu, a drugi mnie. Potem dorzucił jeszcze po pu-
dełku amunicji.
— Załadujcie, a resztę powkładajcie do kieszeni — powiedział. — Nie zostawiajcie
nic w pudełku. Może to właśnie ostatni pocisk uratuje wam tyłki. — Spojrzał na Saszę,
uśmiechnął się i powiedział: — Jak w Kolumbii.
— W Kolumbii? — zdziwiłem się.
— Mieliśmy tam kiedyś interes do załatwienia — odparła Sasza.
Doogie mieszkał w Moonlight Bay od sześciu lat, Sasza od dwóch. Zastanawiałem
się, czy załatwiali ten interes niedawno, czy też nim jeszcze przyjechali do Klejnotu
Centralnego Wybrzeża. Dotąd byłem przekonany, że poznali się w KBAY.
278
279
— Mówisz o tym państwie? — spytał Bobby.
— Na pewno nie o wytwórni płytowej — zapewnił go Doogie.
— Chyba nie chodziło wam o narkotyki? — drążył dalej Bobby.
Sassman potrząsnął głową.
— To była akcja ratownicza.
Sasza uśmiechała się tajemniczo.
— Czyżby jednak interesowała cię przeszłość, Snowman? — spytała.
— W tej chwili interesuje mnie wyłącznie przyszłość.
Doogie odwrócił się do Roosevelta.
— Nie wiedziałem, że ty też przyjedziesz, dlatego nie mam broni dla ciebie.
— Mam kota — odparł Roosevelt.
— Prawdziwy zabójca.
Mungojerrie syknął ostrzegawczo.
Ten dźwięk przypomniał mi o wężach, które widzieliśmy na drodze. Rozejrzałem
się nerwowo dokoła, ciekaw, czy któryś z gadów będzie na tyle uprzejmy, by przed ata-
kiem zagrzechotać ostrzegawczo.
Zamykając drzwi bagażnika, Doogie powiedział:
— Ruszajmy.
Oprócz sporej przestrzeni bagażowej, w której Doogie przechowywał dwa kani-
stry z paliwem, dwa papierowe pudełka i wielki, wypchany plecak, przerobiony hum-
mer mieścił osiem osób. Za parą typowych przednich foteli znajdowały się jeszcze dwie
ławki, każda z nich przeznaczona dla trzech dorosłych osób — choć nie o takich roz-
miarach jak Doogie.
Współczesny potomek ora prowadził, a miejsce obok niego zajął Roosevelt,
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.