Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Wciągnął do gry starego mardukańskiego kupca, wabiąc go kilkoma latarkami i zapalniczkami.
Starzec próbował się teraz odegrać w grze, w którą grał pierwszy raz w życiu. Koberda podniósł karty i spojrzał na nie z obrzydzeniem. Poertena pozwolił mu wymienić trochę imperialnych kredytek na kilka sztuk miejscowej srebrnej i miedzianej waluty. Wiedział, że powinien był trzymać je w kieszeni. – Pas. Poertena spojrzał znad kart na Mardukanina. Kupiec popatrzył na to, co miał w ręku, i na pulę na środku stołu. – Przebijam – powiedział. Zastanowił się, po czym rzucił na stół jedną z latarek Eterna–light. – To powinno być warte więcej niż cała reszta. – Jasne – zgodził się z uśmiechem Poertena. – Albo obiad dla dwunastu osób. – Ajaj! Nie przypominaj mi! – warknął Pratol. – Spójrz no prawdzie w oczy – powiedział Pinopańczyk. – Koberda zgarnął pulem! Ciekawe, ile wydusił już z ewidentnie doświadczonego kupca, pomyślał dowódca drużyny. – No, ktoś zgarnął na pewno. Poertena spojrzał jeszcze raz na karty i potrząsnął głową. – Pas. – Podoba mi się ta gra! – zachrząkał Pratol i wszystkimi czterema rękami zgarnął pulę. – Jasne, jasne – powiedział mechanik, rozdając karty na nowo. – Poczekaj no tylko. – Ha! – zawołał nagle Tratan. Miał na tyle zdrowego rozsądku, że wycofał się zanim przegrał swoją broń. – Spójrzcie na te gównosiadzkie cipki! Obok namiotu przechodziło pięciu Mardukan, uzbrojonych w wyciągnięte z pochew miecze o szerokich ostrzach, na tyle długie, że człowiek potrzebowałby obu rąk, by się takim posługiwać. 92 W przeciwieństwie do innych strażników, których widziała kompania, ci byli całkowicie okryci skórzanymi pancerzami, dodatkowo łatanymi na piersi i ramionach. W oczywisty sposób eskortowali idącego między nimi nieuzbrojonego Mardukanina z zawieszonym na szyi niewielkim skórzanym mieszkiem. Najwyraźniej nie ufał on wytrzymałości grubego rzemienia, bowiem ściskał woreczek obiema górnymi rękami. – Co to? – spytał Poertena. Podniósł karty i zrobił obojętną minę. – Strażnicy klejnotów – odparł Pratol. Rzucił dwie na wymianę. – Cipki – powtórzył Tratan. – Myślą, że te skórzane fatałaszki robią z nich nieśmiertelnych. – Pancerz to niezła rzecz. – Koberda podnosił jeden po drugim dzbany z piwem i potrząsał nimi, szukając pełnego. – Gdyby Talbert miała zbroję, siedziałaby tu z nami. – No – zgodził się Poertena i wyciągnął dwie karty. W grze pozostało trzech graczy, za mało na porządną partię pokera. Denat jednak ciągle się trzymał. Sprzedał Pratolowi kilka ładnych klejnotów za srebro i kredyt na zakupy. Teraz grał już za pieniądze Tratana. Poertena zerknął na niego; Mardukanin spojrzał na swoje karty, po czym rzucił je z obrzydzeniem. – Pas. Mechanik popatrzył na to, co miał w rękach, i nie uśmiechnął się. Głupi ma szczęście. – Przebijam. – Spojrzał na pulę i dorzucił kawałek lapis lazuli, błękitny i poprzecinany żyłkami czystej miedzi. – Hmmm. – Pratol pchnął na środek stołu kupkę srebrnych monet i dodał własny kamień, nieco większy i wypolerowany. – Też przebijam. Poertena dorzucił rubin. – To ja znów. Pratol przekrzywił głowę, po czym wyjął maleńki szafir, lśniący jak błękitny płomień, i położył go ostrożnie na szczycie kupki. Czerwone i błękitne klejnoty, ciemne, lecz przejrzyste, były chlubą regionu. Kiedy patrzyło się jak lśnią na stole, łatwo było zrozumieć, dlaczego tak jest. Poertena wziął szafir i rubin, i zestawił je ze sobą. – Chiba nie starczy – powiedział. – Dobrze. – Pratol dorzucił kilka sztuk srebra i nieduży cytryn. – Teraz starczy. – Sprawdzam – powiedział Poertena. – Cztery siódemki. – Szlag! – Kupiec cisnął karty na stół. – I tak podoba mi się ta gra. – Odpadam – zrezygnował Denat. – Wolę zatrzymać swoją broń. – Dlaczego, młody wojowniku? – odezwał się jakiś nowy głos. – Z przyjemnością sprzedam ci więcej. Kosutic i kupiec, u którego została, uśmiechnęli się widząc, jak wszyscy podskoczyli. Podeszli tak cicho, że nikt ich nie zauważył. Koberda odchrząknął. – Ach, pani sierżant... My tylko... – Zbieraliście siły przed wymarszem? – spytała. – Daruj sobie, Koberda. Ale przynajmniej jeden z was musi być cały czas czujny. Nie jesteśmy jeszcze w domu. Jasne? – Jasne, pani sierżant – odparł plutonowy, po czym zmarszczył brwi na widok czegoś, co wystawało znad ramienia Kosutic. – Czy to jest to, co ja myślę, że to jest? – Tak. Sierżant wyciągnęła miecz z pochwy na plecach. Dzień był pochmurny, więc srebrne i czarne fale na ostrzu trochę się zlewały, ale i tak było widać, że broń to dzieło sztuki. – Podoba mi się, ale kupiłam go dla księcia. Wykuto go dla dziecka króla, więc jest odpowiedniej dla nas wielkości. – Aha – kiwnął głową Koberda. – Rozumiem. A co z inną bronią? – Niestety, tutaj nie znajdziecie dużych ilości broni i zbroi – powiedział hakoręki kupiec. – To, co można tu kupić, w większości zostało zrobione gdzieś indziej – w T’Kunzi, a niektóre sztuki to relikty z Voitan, tak jak ten. – Ludzie, poznajcie T’Leena. Był żołnierzem, dopóki nie stracił ręki. Teraz sprzedaje miecze. – Włócznie i noże też. Wszystko, co ma ostrze. Głównie strażnikom handlarzy klejnotów albo oddziałom najemników – powiedział T’Leen, gładząc jeden z rogów. – Czasami też strażnikom Domów. W mieście są zarówno niezależni handlarze klejnotów, jak i ci z Domów. Chociaż kupcy Domów czasami... utrudniają życie niezależnym. – Pah! – parsknął Pratol, odrywając się od oglądanej talii kart. Naprawdę podobała mu się ta gra. Była lepsza niż kości, ponieważ oprócz szczęścia wymagała sprytu i umiejętności. Bardzo interesujące. – Domy są pełne drani! – ciągnął. – Wyciskają nas do sucha, a potem nasyłają swoich osiłków, żeby wypędzić nas z miasta. – Takie rzeczy zdarzały się częściej niż powinny – przytaknął T’Leen. – To zasrane miasto. Jakby na podkreślenie jego słów w przeciwległym skraju placu rozległ się szczęk metalu.
|
Wątki
|