Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
- Leć po pana Caseya. Je teraz lunch w kantorku przy stolarni. Przyprowadź go tutaj. Repperton zerknął na mnie, a potem znowu na Arniego. - No i jak, Cunningham? Spróbujesz się ze mną? - Odłóż ten nóż, a przekonasz się, ty zasrańcu - odparł Arnie zupełnie spokojnym głosem. “Zasraniec”... Gdzie ja już słyszałem to słowo? Chyba od George’a LeBaya. Jasne, tego słowa używał jego brat. Reppertonowi najwyraźniej nie spodobało się zbytnio, gdyż zaczerwienił się i zrobił krok naprzód. Arnie tym razem przesunął się nieco w bok. Pomyślałem, że za chwilę coś się wydarzy - być może coś, po czym jest się odwożonym do szpitala i do końca życia nosi się blizny. - Goń po pana Caseya, szybko! - warknąłem do tępawego pierwszoklasisty. Pobiegł. Podejrzewałem jednak, iż wszystko rozstrzygnie się przed przybyciem nauczyciela... chyba że uda mi się nieco spowolnić bieg wydarzeń. - Odłóż nóż, Repperton - powiedziałem. Ponownie zerknął w moją stronę. - Proszę, co my tu mamy - mruknął. - Przyjaciela Ciporyjca. Co, zmusisz mnie do tego? - Ty masz nóż, a on nie - odparłem. - Według mnie wygląda na to, że jesteś pieprzonym tchórzem. Rumieniec przybrał na intensywności, Repperton zaś nie mógł się zdecydować, na kim powinien skoncentrować uwagę. Spoglądał to na mnie, to na swoją ofiarę. Arnie rzucił mi spojrzenie pełne wdzięczności... i zbliżył się o krok do niego. Zupełnie mi się to nie spodobało. - Odłóż to! - krzyknął ktoś z tłumu. - Odłóż to! - powtórzył ktoś inny. - Od-łóż! Od-łóż! Od-łóż! Repperton był wściekły. Nie miał nic przeciwko temu, żeby znajdować się w centrum zainteresowania, ale nie o takie zainteresowanie mu chodziło. Rozglądał się nerwowo dookoła, spoglądając już nie tylko na Arniego i na mnie, lecz także na pozostałych. Kosmyk włosów opadł mu na czoło; odrzucił go gwałtownym ruchem. Kiedy jego wzrok padł ponownie na mnie, zrobiłem ruch, jakbym chciał się na niego rzucić. Nóż skierował się w moją stronę... i w tej samej chwili Arnie zaatakował szybciej, niż kiedykolwiek byłbym gotów przypuszczać. Uderzył z góry ręką w nieudolnej, ale efektywnej imitacji ciosu karate, wytrącając Reppertonowi nóż z dłoni. Sprężynowiec upadł na zasłany niedopałkami asfalt. Buddy schylił się po niego, lecz Arnie z niesamowitą dokładnością nastąpił mu z całej siły na rękę w chwili, kiedy ta już prawie dotykała rękojeści. Repperton wrzasnął. Don Vandenberg doskoczył błyskawicznie do Arniego i rzucił go na ziemię. Zareagowałem odruchowo, prawie bez udziału świadomości: wstąpiłem na ring i najmocniej, jak potrafiłem, kopnąłem Vandenberga w dupę, starając się trafić czubkiem buta od spodu w górę, tak jakbym wybijał piłkę. Vandenberg - wysoki, szczupły chłopak, który wówczas miał dziewiętnaście albo osiemnaście lat - zaczął przeraźliwie krzyczeć i podskakiwać, trzymając się obiema rękami za tyłek. Zupełnie zapomniał o tym, że powinien pomóc swemu kolesiowi. Po prostu przestał się liczyć. To zdumiewające, że nie dostał jakiegoś paraliżu. Jeszcze nigdy w życiu nie zdarzyło mi się nikogo ani niczego kopnąć mocniej niż wtedy, i powiem wam, przyjaciele, że to było naprawdę wspaniałe uczucie. W sekundę potem czyjeś ramię zacisnęło się na mojej szyi, a jakaś ręka wepchnęła mi się między nogi. Zorientowałem się, na co się zanosi, odrobinę za późno, by temu przeciwdziałać. Moje jądra zostały ściśnięte jak w imadle, a promieniujący z nich ból sięgnął do żołądka i spłynął w nogi paraliżując je do tego stopnia, że kiedy cofnęło się ramię opasujące mi szyję, po prostu osunąłem się na nagrzany asfalt. - Jak ci się to podobało, kutasie? - zapytał otyły chłopak z zepsutymi zębami. Na nosie miał małe okularki w delikatnej drucianej oprawie, zupełnie nie pasujące do jego szerokiej, topornej twarzy. Był to Moochie Welch, jeszcze jeden kumpel Buddy’ego. Nagle krąg widzów zaczął błyskawicznie topnieć, a zaraz potem usłyszałem zbliżający się głos: - Spokój! Natychmiast ma być spokój! Na spacer, szczeniaki! Na spacer, do cholery! To był pan Casey. Nareszcie.
|
Wątki
|