Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Niski namiot rozbito na skraju obozowiska Aielów. W odległości jakichś dwu mil, na zachodzie wznosiły się na paśmie nagich wzgórz szare mury Cairhien; przed nimi nie było nic oprócz wstęgi wypalonej ziemi, tam gdzie kiedyś znajdowało się podgrodzie miasta zwane Przednią Bramą. Słońce musiało dopiero co wyjrzeć znad horyzontu, sądząc po ostrym świetle, ale Aielowie już krzątali się wokół namiotów.
Nie wstanie wcześnie tego ranka. Po całej nocy spędzonej poza ciałem - znowu poczuła, jak palą ją policzki, Światłości, czy miała już do końca życia tak się czerwienić z powodu jakiegoś snu? - będzie spała do popołudnia. Zapach owsianki za nic nie pomagał na ociężałe powieki. Półżywa padła z powrotem na koce i zaczęła masować skronie. Była zbyt zmordowana, żeby szykować teraz napar z korzenia usypiajki, uznała zresztą, że w tym stanie wcale go nie potrzebuje. Tępy ból zawsze zanikał po jakiejś godzinie, kiedy się obudzi powtórnie, już go nie będzie czuła. Biorąc wszystko pod uwagę, nie było w tym nic dziwnego, że jej sny wypełnił Gawyn. Czasami śnił jej się któryś z jego snów, oczywiście nie dokładnie; w jej wersjach po prostu nie dochodziło do pewnych krępujących zdarzeń albo ich przebieg ulegał pewnym upiększeniom. Wspólnie oglądali wschody i zachody słońca, przy czym Gawyn recytował wiersze i obejmował ją czule. Nie jąkał się ponadto, kiedy wyznawał miłość. I był równie przystojny jak w rzeczywistości. Poza tym miała również własne sny. Pełne czułych pocałunków, które trwały całą wieczność. On klęczał, a ona tuliła jego głowę w dłoniach. Niektóre sny w ogóle nie miały sensu. Dwukrotnie, raz za razem, śniło jej się, że bierze go za ramiona i wbrew niemu usiłuje odwrócić jego twarz. Raz on brutalnie odepchnął jej ręce, innym razem ona okazała się silniejsza od niego. Te dwa sny zmieszały się ze sobą w mglistą całość. W innym on pchnął jakieś drzwi, które zaczęły się za nią zamykać, wiedziała, że gdy ta zacieśniająca się świetlna kreska zniknie, to ona umrze. Sny kotłowały jej się w głowie, nie wszystkie o nim, i przeważnie koszmarne. Przyśnił jej się Perrin; stał nad nią, u jego stóp leżał wilk, na ramionach przycupnęły jastrząb i sokół, które obrzucały się wzajem groźnymi spojrzeniami. Wyraźnie nieświadomy ich obecności, starał się odrzucić topór, aż w pewnym momencie poderwał się i pobiegł; topór frunął przez powietrze, ścigając go. I jeszcze raz Perrin; uciekał przed jakimś Druciarzem, coraz szybciej, i nie chciał zawrócić, mimo że go wołała. Potem Mat; mówił jakieś dziwne słowa, których nie rozumiała - uznała, że to Dawna Mowa - dwa kruki przysiadły mu na ramionach i zatopiły szpony w ciele okrytym kaftanem. Zdawał się ich tak samo nie zauważać jak Perrin jastrzębia i sokoła, a mimo to przez jego twarz przemknął najpierw wyraz buntu, a potem ponurej akceptacji. W innym śnie kobieta, z twarzą skrytą w cieniu, nakłaniała go do wielce niebezpiecznego przedsięwzięcia. Egwene nie miała pojęcia, na czym owo niebezpieczeństwo polegało, tyle tylko, że było to coś potwornego. Kilka snów o Randzie, nawet nie takich koszmarnych, ale za to dziwnych. Elayne, która jedną ręką zmuszała go, by ukląkł. Elayne, Min i Aviendha, siedzące wokół niego w milczącym kręgu; każda po kolei podawała się do przodu, by go dotknąć. On idący w stronę płonącej góry, coś chrzęściło mu pod stopami. Miotała się i pojękiwała; te chrzęszczące przedmioty to były pieczęcie więzienia Czarnego, rozpadały się pod każdym jego krokiem. Wiedziała to. Nie musiała ich widzieć, żeby wiedzieć, czym są.
|
WÄ…tki
|