- Panie Tomaszu, musimy sprawdzić szczyt połoniny, bo rozbitkowie mogli tam wejść...

Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Wy poszukajcie ich niżej kierując się na ten pożar - rozkazał mi pan Jan. - Jeśli nic nie
znajdziemy, pójdziemy za wami. To więcej niż pewne, że pilot i jego pasażerowie pójdą w
stronę tych ogni. Nasi koledzy schodzą z Wetlińskiej i będą sprawdzać las idąc od dołu.
- Burza zaraz ugasi pożar - powiedziałem.
- Może nawet nie dojść do doliny zatrzymując się nad połoniną - rzucił jeden z
ratowników.
Rozstaliśmy się z grupą obiecując, że będziemy uważać na siebie. Maszerowaliśmy w
dół. Kobyłka szedł jak automat. Nie rozglądał się na boki, więc musiałem pracować za niego i
mieć oczy naokoło głowy. Doszliśmy do granicy lasu i wtedy zauważyłem na ścieżce słaby
odcisk damskiego buta.
- To twoja mama - trąciłem Kobyłkę w ramię pokazując mu ślad.
- Akurat - wychlipał.
- Która kobieta, jeśli nie twoja mama, wędrowałaby po górach w szpilkach?
Kobyłka natychmiast otrzeźwiał. Pochyleni, z nosami tuż przy samej ziemi,
lustrowaliśmy ścieżkę.
Szliśmy po ledwie widocznych śladach. Wynikało z nich, że dwie kobiety, zapewne
pani Irena i Alinka, niosły między sobą kogoś, kto nie mógł maszerować, na co wskazywały
głębsze odciski damskich butów po wewnętrznych stronach i dwa ciągłe wyżłobienia
pomiędzy nimi.
- Zaniosły go do lasu - stwierdziłem.
Deszcz już nie padał tak mocno, więc mogliśmy przyspieszyć kroku. Kobyłka
rozglądał się po lesie i świecił latarką. Nagle zatrzymał jej promień na daszku jakiejś małej
wiaty.
Podbiegliśmy tam. Pod skośnym dachem leżeli pani Irena, Alinka i jakiś postawny
mężczyzna.
Rozległy się krzyki kobiet. Mężczyźni stanęli zaskoczeni. Łysi zdumieni patrzyli na
widowisko.
- Butle z gazem! - Dusza Sokoła pierwszy oprzytomniał.
Ruszyliśmy biegiem do obozu Indian, żeby ratować co się da. Nasze dziewczyny
zabrały obozowe graty na drogę. Chłopcy wyrywali i wyłamywali gałęzie i krzewy, żeby
zdusić ogień.
Indianie potykali się o różne graty, biegali bez sensu. Maciek i Gustlik usiłowali
kierować akcją ratunkową.
Z jednego namiotu wybiegła kobieta, na której płonęła sukienka. Przeraźliwie
krzyczała. Doskoczyli do niej Mały i Biały. Biały złapał ją wpół i rzucił na ziemię. Mały
przykrył ją własnym ciałem dusząc płomienie. Bejsbol, Gruzin, Misiek i Marchewa gasili
ogień.
Obok mnie przebiegał dwuletni chłopczyk płacząc i krzycząc: “Mama!”. Złapałem go i
zaniosłem do dziewczyn na drogę. Tam Waldek, Czarna, Wdowa i Grucha zorganizowali
punkt opatrunkowy. Na szczęście we wszystkich naszych plecakach zestawy ostatniej szansy,
opatrunki i lekarstwa były w tym samych miejscach, więc nie potrzeba było dużo czasu, żeby
zorganizować mały szpital. Zet zabrał jednemu z oszołomionych łysych telefon komórkowy i
usiłował dodzwonić się po pomoc. Gustlik, który pobiegł do sklepiku, wrócił z wiadomością,
że sklepikarza nie ma.
- Panie Pawle, część kobiet i dzieci jest mocno poparzona, trzeba ich czym prędzej
zawieźć do szpitala.
Wściekły obróciłem się do łysych.
- Kto ma kluczyki do busów?! - ryknąłem.
- Brzytwa - powiedział ktoś z ciemności.
Brzytwa już doszedł do siebie i wyrwał jednemu z kolegów siekierę z dłoni. Nie
czekając na jego ruch kopnąłem go mocno w pierś. Wtedy poczułem, jak wypływa mi
strumień krwi z rany na klatce piersiowej. Brzytwa padł na ziemię jak długi. Stanąłem nad
nim i zacząłem przeszukiwać kieszenie jego kurtki. Nie było tam kluczyków.
- Gdzie one są? - potrząsałem Brzytwą.
- Wyrzuciłem - uśmiechnął się bezczelnie.
- Ratujcie moje dziecko! - nagle krzyknęła jedna z matek. - Moja Weronika!
Z płonącego obozu, którego już nikt nie usiłował gasić, słyszeliśmy płacz dziecka.
Pobiegłem w tamtym kierunku.
- Gdzie moja gitara? - usłyszałem, jak Banderas wypytywał dziewczyny.
Po chwili słyszałem tupot jego nóg tuż za sobą. Skręciłem w prawo pomiędzy tipi.
Tam na ziemi leżał siedmioletni chłopiec. Był nieprzytomny, pewnie zaczadzony Wtedy
rozległ się huk.
- Butle z gazem - pomyślałem tracąc przytomność.
Przytuliłem chłopca do piersi zasłaniając go od ognia. Czułem, jak parzy moje płonące
ubranie, jak ktoś mnie ciągnie za ramiona, a potem polewa wodą. Leżałem dwadzieścia
metrów od obozu. To Gustlik i Mały wyciągnęli mnie z ognia. Płomienie ponuro mruczały w
mroku. Z tyłu słyszałem płacz, okrzyki rozpaczy. Obok mnie Czarna i Maciek reanimowali
siedmiolatka. Patrzyłem na płonące tipi, jak waliły się drągi podtrzymujące płachty namiotów.
Wzbierała we mnie wściekłość na łysych. Chciałem wstać, ale prawa noga jakoś dziwnie mnie
zabolała. Upadłem i wtedy wśród płomieni zauważyliśmy wysoką postać Banderasa. Szedł
wyprostowany niosąc w prawej dłoni tlącą się gitarę, a na lewym ramieniu miał wtuloną w
niego dziewczynkę.
Natychmiast Gustlik i Mały podbiegli do niego. Jeden zabrał dziecko, a drugi
podtrzymał chłopaka. Całe ubranie Banderasa było zwęglone, dłonie miał poparzone od
gaszenia ubrania małej Weroniki. Jego gitara była już tylko szczerniałym pudłem.
Alfred nie potrafił powstrzymać wzruszenia.
- Mamo! - krzyknął.
Pani Irena powoli podniosła głowę.
- Synku - wyszeptała.
Wyszedłem na ścieżkę. Sięgnąłem po gwizdek i zacząłem gwizdać, jednocześnie
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.