Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Wy poszukajcie ich niżej kierując się na ten pożar - rozkazał mi pan Jan. - Jeśli nic nie
znajdziemy, pójdziemy za wami. To więcej niż pewne, że pilot i jego pasażerowie pójdą w stronę tych ogni. Nasi koledzy schodzą z Wetlińskiej i będą sprawdzać las idąc od dołu. - Burza zaraz ugasi pożar - powiedziałem. - Może nawet nie dojść do doliny zatrzymując się nad połoniną - rzucił jeden z ratowników. Rozstaliśmy się z grupą obiecując, że będziemy uważać na siebie. Maszerowaliśmy w dół. Kobyłka szedł jak automat. Nie rozglądał się na boki, więc musiałem pracować za niego i mieć oczy naokoło głowy. Doszliśmy do granicy lasu i wtedy zauważyłem na ścieżce słaby odcisk damskiego buta. - To twoja mama - trąciłem Kobyłkę w ramię pokazując mu ślad. - Akurat - wychlipał. - Która kobieta, jeśli nie twoja mama, wędrowałaby po górach w szpilkach? Kobyłka natychmiast otrzeźwiał. Pochyleni, z nosami tuż przy samej ziemi, lustrowaliśmy ścieżkę. Szliśmy po ledwie widocznych śladach. Wynikało z nich, że dwie kobiety, zapewne pani Irena i Alinka, niosły między sobą kogoś, kto nie mógł maszerować, na co wskazywały głębsze odciski damskich butów po wewnętrznych stronach i dwa ciągłe wyżłobienia pomiędzy nimi. - Zaniosły go do lasu - stwierdziłem. Deszcz już nie padał tak mocno, więc mogliśmy przyspieszyć kroku. Kobyłka rozglądał się po lesie i świecił latarką. Nagle zatrzymał jej promień na daszku jakiejś małej wiaty. Podbiegliśmy tam. Pod skośnym dachem leżeli pani Irena, Alinka i jakiś postawny mężczyzna. Rozległy się krzyki kobiet. Mężczyźni stanęli zaskoczeni. Łysi zdumieni patrzyli na widowisko. - Butle z gazem! - Dusza Sokoła pierwszy oprzytomniał. Ruszyliśmy biegiem do obozu Indian, żeby ratować co się da. Nasze dziewczyny zabrały obozowe graty na drogę. Chłopcy wyrywali i wyłamywali gałęzie i krzewy, żeby zdusić ogień. Indianie potykali się o różne graty, biegali bez sensu. Maciek i Gustlik usiłowali kierować akcją ratunkową. Z jednego namiotu wybiegła kobieta, na której płonęła sukienka. Przeraźliwie krzyczała. Doskoczyli do niej Mały i Biały. Biały złapał ją wpół i rzucił na ziemię. Mały przykrył ją własnym ciałem dusząc płomienie. Bejsbol, Gruzin, Misiek i Marchewa gasili ogień. Obok mnie przebiegał dwuletni chłopczyk płacząc i krzycząc: “Mama!”. Złapałem go i zaniosłem do dziewczyn na drogę. Tam Waldek, Czarna, Wdowa i Grucha zorganizowali punkt opatrunkowy. Na szczęście we wszystkich naszych plecakach zestawy ostatniej szansy, opatrunki i lekarstwa były w tym samych miejscach, więc nie potrzeba było dużo czasu, żeby zorganizować mały szpital. Zet zabrał jednemu z oszołomionych łysych telefon komórkowy i usiłował dodzwonić się po pomoc. Gustlik, który pobiegł do sklepiku, wrócił z wiadomością, że sklepikarza nie ma. - Panie Pawle, część kobiet i dzieci jest mocno poparzona, trzeba ich czym prędzej zawieźć do szpitala. Wściekły obróciłem się do łysych. - Kto ma kluczyki do busów?! - ryknąłem. - Brzytwa - powiedział ktoś z ciemności. Brzytwa już doszedł do siebie i wyrwał jednemu z kolegów siekierę z dłoni. Nie czekając na jego ruch kopnąłem go mocno w pierś. Wtedy poczułem, jak wypływa mi strumień krwi z rany na klatce piersiowej. Brzytwa padł na ziemię jak długi. Stanąłem nad nim i zacząłem przeszukiwać kieszenie jego kurtki. Nie było tam kluczyków. - Gdzie one są? - potrząsałem Brzytwą. - Wyrzuciłem - uśmiechnął się bezczelnie. - Ratujcie moje dziecko! - nagle krzyknęła jedna z matek. - Moja Weronika! Z płonącego obozu, którego już nikt nie usiłował gasić, słyszeliśmy płacz dziecka. Pobiegłem w tamtym kierunku. - Gdzie moja gitara? - usłyszałem, jak Banderas wypytywał dziewczyny. Po chwili słyszałem tupot jego nóg tuż za sobą. Skręciłem w prawo pomiędzy tipi. Tam na ziemi leżał siedmioletni chłopiec. Był nieprzytomny, pewnie zaczadzony Wtedy rozległ się huk. - Butle z gazem - pomyślałem tracąc przytomność. Przytuliłem chłopca do piersi zasłaniając go od ognia. Czułem, jak parzy moje płonące ubranie, jak ktoś mnie ciągnie za ramiona, a potem polewa wodą. Leżałem dwadzieścia metrów od obozu. To Gustlik i Mały wyciągnęli mnie z ognia. Płomienie ponuro mruczały w mroku. Z tyłu słyszałem płacz, okrzyki rozpaczy. Obok mnie Czarna i Maciek reanimowali siedmiolatka. Patrzyłem na płonące tipi, jak waliły się drągi podtrzymujące płachty namiotów. Wzbierała we mnie wściekłość na łysych. Chciałem wstać, ale prawa noga jakoś dziwnie mnie zabolała. Upadłem i wtedy wśród płomieni zauważyliśmy wysoką postać Banderasa. Szedł wyprostowany niosąc w prawej dłoni tlącą się gitarę, a na lewym ramieniu miał wtuloną w niego dziewczynkę. Natychmiast Gustlik i Mały podbiegli do niego. Jeden zabrał dziecko, a drugi podtrzymał chłopaka. Całe ubranie Banderasa było zwęglone, dłonie miał poparzone od gaszenia ubrania małej Weroniki. Jego gitara była już tylko szczerniałym pudłem. Alfred nie potrafił powstrzymać wzruszenia. - Mamo! - krzyknął. Pani Irena powoli podniosła głowę. - Synku - wyszeptała. Wyszedłem na ścieżkę. Sięgnąłem po gwizdek i zacząłem gwizdać, jednocześnie
|
Wątki
|