Bliżej, mój Panie, wciąż bliżej Ciebie! Dzięki Krzyżowi znajdę się w niebie...

Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
..
Śpiewali zdecydowanie i szybko, jakby to był wojenny hymn. pieśń brzmiała niczym wyzwanie, potępienie mieszkańców miasteczka, ubranych w swoje odświętne stroje, okiennych witraży, pozłacanego ołtarza, czerwonego aksamitu, łagodnego nakłaniania pastora do wiary.
Choć jak wędrowiec, zaszło już sionce, ciemność na niebie...
W tyle kościoła diakoni sprzeczali się nerwowym szeptem.
- Nie możemy na to pozwalać - mówił Bob Kent.
- Ale jak ich powstrzymać? - spytał Gary Spencer.
- Może lepiej będzie, jak sprowadzę tu Charlie'ego Danielsa - zaproponował burmistrz. Głosy śpiewających grzmiały mu w uszach, drwiąc z jego bezsilności i niezdecydowania.
- Nie - syknął Pete Lewis. - Nie możesz tego zrobić. Spróbujmy z nimi porozmawiać.
- Nie będą słuchać.
- To co możemy zrobić?
Kent został uwolniony od konieczności znalezienia odpowiedzi. Do kościoła wpadł Charlie Daniels z przenośnym głośnikiem w ręku. Rzucił okiem na śpiewających sekciarzy, osłupiałych wiernych, przestraszonego pastora.
- Przepraszam, panie Kent. Czekali, aż wejdę na posterunek. Zajmę się tym.
Podniósł głośnik do ust. Burmistrz wyszarpnął mu go.
- Nie, poczekaj.
Daniels popatrzył spode łba.
- To co pan chce, żebym zrobił?
- Nie możesz używać tego w kościele - powiedział Pete Lewis.
- Co chcesz im powiedzieć, Charlie? - spytał Spencer. Policjant spojrzał z ukosa na zaniepokojonego sklepikarza, jak gdyby nie zrozumiał pytania.
- Chcę im powiedzieć, żeby przestali i wynieśli się stąd.
- A jeżeli nie wyjdą?
- Będę się tym martwił, jeśli się tak stanie. - Podniósł głośnik.
- Nie - powiedział Spencer. - Nie możemy im tego zrobić.
- Popatrz, co oni robią tobie - skontrował Daniels. Po czym zwrócił się do Kenta: - Panie burmistrzu, chcę pańskiego pozwolenia na rozwiązanie tej sytuacji. Oni zakłócają spokój i przerywają legalne, publiczne zgromadzenie.
Kent spojrzał na plecy śpiewających.
- Nie możemy ryzykować tutaj konfrontacji. Mogłaby się komuś stać krzywda. A może po prostu skończą, a ty wyjdziesz na głupiego.
- Wezwę policję stanową.
- Nie - upierał się burmistrz.
- Zamierza pan pozwolić im przejąć kontrolę nad kościołem? Bob unikał wzroku policjanta.
- Nie wiem. Może zaraz pójdą.
W słowach Danielsa zabrzmiało lekceważenie:
- To pańskie miasto. Zrobi pan, co zechce. Będę na posterunku, jeśli okażę się potrzebny... sir. - Odwrócił się na pięcie i wyszedł dumnym krokiem.
Lub jeśli na radosnych skrzydłach przebiję chmury, cóż sionce, księżyc i gwiazdy? Wznoszę się do góry...
- Musimy coś zrobić - powiedział Kent. Od pewnej chwili dostrzegał lodowate spojrzenie Sophie Wilkins siedzącej przy organach. Popatrzył przez kościół, spotkał się z jej wzrokiem i porozumiewawczo kiwnął głową. - A jeśli poprosimy ich, żeby pomodlili się z nami, kiedy skończą śpiewać? - Świetny pomysł - poparł go Lewis. - Nie mogą odmówić przyłączenia się do modlitwy.
Burmistrz pospiesznie przepowiedział sobie kwestię, którą zamierzał wygłosić, i ruszył żwawo w kierunku ołtarza.
Bliżej, mój Panie, wciąż bliżej Ciebie...!
Przebrzmiały ostatnie słowa i zapadła cisza. Kent podniósł obie ręce i otworzył usta. Ale Błękitni Bracia odwrócili się do niego plecami. Już wychodzili z kościoła.
 
 
19
 
- Znalazłeś mnie jednak - powiedziała Ellen, nie odrywając oczu od lornetki, kiedy Springer ukląkł koło niej.
- Przychodziłem tu, kiedy byłem dzieckiem - wyjaśnił doktor. - Widzisz coś?
- Nic nadzwyczajnego. Niektórzy z nich uprawiają ogród... Urządzają coś w szopie... Pralnię.
- Żadnego śladu Rose?
- Żadnego.
Opuściła lornetkę i zamrugała zmęczonymi oczami.
- Od jak dawna się tak przyglądasz?
- Nie wiem. - Odwróciła się na plecy i popatrzyła na zwisające nad nią liście. - Wyszłam z miasta o świcie. - Wskazując swój plecak powiedziała: - - Ponieważ mówiłeś, że przyjdziesz, przyniosłam trochę wina i sera.
Alan otworzył wino i pokroił ser, wyjął także owoce i orzechy, które wziął ze sobą. Nalał wina do plastikowych kubków i podał kobiecie jeden.
- Na zdrowie.
Ellen wypiła mały łyk i odstawiła kubeczek.
- Już wariuję - mówiła. - Przyglądanie się jest niemal równie okropne jak bezczynność. Ciągle te same twarze. Nie wypuszczają jej. Och, Alanie. - Spojrzała mu w oczy pierwszy raz, odkąd przyjechała. - Cieszę się, że przyszedłeś.
- Ja też - przyznał Springer. Podał jej orzechy i owoce. - Zjedz trochę białka.
Jedli i rozmawiali, a Ellen znów lustrowała posiadłość Błękitnego Bractwa. Wreszcie opuściła lornetkę z westchnieniem rezygnacji.
- Dlaczego przyszedłeś? - spytała. Alan wzruszył ramionami.
- Jest ładny dzień. I lubię cię.
Zmrużyła oczy; wyraz jej twarzy złagodniał i stał się delikatny.
- Doceniam sposób, w jaki ze mną rozmawiasz i słuchasz mnie. Mnóstwo ludzi myśli, że zwariowałam, skoro to wszystko robię. Takie zajęcie dla samotników.
Springer uśmiechnął się.
- Ty też jesteś samotny, Alanie.
- Czasami.
- Dlaczego?
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.