Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
–To pański pono krewny. Niechże więc pan sprawi, by się uciszył.
Reynevan dostał pięścią w ucho tak, że w oczach mu rozbłysło, a głowę przygięło niemal do końskiej grzywy. Nie odzywał się więcej. Niebo na wschodzie pojaśniało w przeczuciu świtu. Zrobiło się jeszcze zimniej. Skrępowany Reynevan trząsł się, dygotał, w równaj mierze z chłodu, co ze strachu. Nostitz kilka razy musiał przywołać go do porządku szarpnięciem powroza. ‑Co z nim zrobimy?–spytał nagle Vitelozzo Gaetani. Będziemy z sobą ciągnąć przez całe góry? Czy osłabimy oddział, dając mu eskortę do Świdnicy? Hę? –Nie wiem jeszcze–w głosie Hayna von Czirne po–brzmiało zniecierpliwienie.–Myślę. –A czy–nie rezygnował Italczyk–ta nagroda aż tyle warta? I czy za inartwego dają dużo mniej? ‑Nie o nagrodę mi idzie–warknął Czirne–ale o dobre stosunki ze Świętym Oficjum. A w ogóle to dosyć tego gadania! Powiędziłem, myślę. Wjechali na trakt, Reynevan poznał to po zmianie od–rytmu kopyt uderzających o grunt. Domniemywał, był to gościniec wiodący do Frankensteinu, największego okolicznego grodu. Stracił jednak orientację i nie był w stanie odgadnąć, czy jadą w stronę miasta, czy oddalają się od niego. Zapowiedź odstawienia go do Świdnicy wskazywała na to drugie, rozpoznane na podstawie gwiazd strony świata mogły jednak sugerować, że jadą do Frankensteinu właśnie, na nocleg, dajmy na to. Zaniechał na chwilę plucia sobie w brodę i rozpamiętywania własnej głupoty, zaczął gorączkowo myśleć, układając fortele i plany ucieczki. –Hoooo!–krzyknął ktoś z przodu.–Hoooo! Zabłysła latarnia, wyławiając z mroku kanciaste kontury wozów i sylwetki jeźdźców. –Jest–powiedział cicho Czirne.–Punktualnie! I tam, gdzie umówione. Lubię takich. Ale pozory potrafią mylić. Broń w pogotowiu. Panie Gaetani, zostańcie z tyłu i bądźcie czujni. Panie Nostitz, miejcie baczenie na krewniaka. Reszta za mną. Hoooo! Bywaj! Latarnia z przeciwka zatańczyła w rytmie kroku konia. Zbliżało się trzech jeźdźców. Jeden pałubowaty w ciężkiej, obszernej, okrywającej zad wierzchowca szubie, w asyście dwóch kuszników, identycznych ze strzelcami Czirna–odzianych w łebki, żelazne kołnierze i brygantyny. –Pan Hayn von Czirne? –Pan Hanusz Throst? –Lubię słownych i punktualnych–pociągnął nosem człowiek w szubie.–Widzę, że nasi wspólni znajomi nie przesadzali, wydając wam opinię i polecając. Rad jestem was widzieć i cieszę się ze współpracy. Możemy ruszać, jak mniemani? –Moja współpraca–odrzekł von Czirne–kosztuje sto guldenów. Nasi wspólni znajomi nie mogli wam o tym nie nadmienić. –Ale snadź nie z góry–parsknął człowiek w szubie.–Chyba nie sądziliście, panie, że na to pójdę. Jestem kupcem, człowiekiem interesu. A w interesach jest tak, że wpierw usługa, potem zapłata. Wasza usługa: eskortować mnie bezpiecznie przez Przełęcz Srebrną do Broumova. Wykonacie, będzie zapłacone. Sto guldenów, co do halerza. –Lepiej–rzekł ze znaczącym naciskiem Hayn von Czirne–żeby tak było. Naprawdę lepiej, panie Throst. na wozach cóż to wieziecie, jeśli wolno spytać? –Towar–odrzekł spokojnie Throst.–Jaki, to rzecz moja. I tego, kto zań płaci. –Jasne–kiwnął głową Czirne.–Mnie zresztą po cóż to wiedzieć. Mnie i tyle wiedzy dość, że towar to pewnikiem nie lichszy niźli ten, którym handlowali ostatnio inni. Fabian Pfefferkorn. I Mikołaj Neumarkt. Że o innych zmilczę. –Może i dobrze, że zmilczycie. Za dużo gadamy. A czas by w drogę. Po co na rozstajach wystawać, licho kusić? –Prawiście–Czirne obrócił konia.–Niczego tu nie wystoim. Dajcie znak, niech ruszą wozy. Względem zaś licha, to nie bójcie się. Owo licho, co się tak ostatnio sroży po Śląsku, ma zwyczaj z jasnego nieba uderzać. W samo południe. Iście, jak mówią popi, daemone meridiano, demon, co niszczy w południe. A tu wokół, toć rozejrzyjcie się: ciemność. Kupiec popędził konia, zrównał się z karoszem raubrit–tera. –Na miejscu demona–powiedział po chwili–odmieniłbym zwyczaje, bo się zrobiły zanadto znane i przewidywalne. A ten sam psalm napomyka i o ciemnościach. Nie pamiętacie? Negotio perambulans in tenebris... –Gdybym wiedział–w ponurym głosie Czirna zabrzmiało rozbawienie–żeście w takim strachu, podbiłbym stawkę. Do półtorej setki guldenów co najmniej. –Zapłacę tyle–oświadczył Throst tak cicho, że Reynevan ledwo dosłyszał.–Sto pięćdziesiąt guldenów do ręki, panie Czirne. Gdy bezpiecznie dotrzemy na miejsce. Bo i prawda to, że jestem w strachu. Alchemik w Raciborzu stawiał mi horoskop, wróżył z kurzych kiszek... Wyszło, że śmierć krąży nade mną... –Wierzycie w takie rzeczy? –Do niedawna nie wierzyłem. –A teraz? –A teraz–rzekł twardo kupiec–znikam ze Śląska. Mądrej głowie dość dwie słowie, nie chcę skończyć tak, jak Pfefferkorn i Neumarkt. Wyjeżdżam do Czech, tam nie dosięgnie mnie żaden demon. –Fakt–przytaknął Hayn von Czirne.–Tam nie. Husytów nawet demony się boją. –Wyjeżdżam do Czech–powtórzył Throst.–A wasza rzecz sprawić, bym dotarł tam bezpiecznie. Czirne nie odpowiedział. Wozy turkotały, skrzypiały na wybojach osie i piasty. Wyjechali z lasu na otwartą przestrzeń, tu zrobiło się jeszcze zimniej i jeszcze mgliściej. Usłyszeli szum wody na kamieniach.
|
Wątki
|