Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Za nią podążył Crowley.
Machnięciem dłoni odpędził dymy sprzed swej twarzy, zamrugał, a następnie przekształcił początkowy gest w przyjacielskie machnięcie ręką. — Cześć - powiedział. -Jak leci? Czy świat już się skończył? — On nas nie chce wpuścić, Crowley — powiedziała madame Tracy. — Azirafal?! To ty?! Ładna sukienka - odparł dość niejasno Crowley. Nie czuł się zbyt dobrze. Przez ostatnie trzydzieści mil wyobrażał sobie, że tona płonącego metalu, gumy i skóry jest doskonale funkcjonującym samochodem, natomiast bentley wściekle się temu opierał. Najtrudniejsze było zmuszenie tej rzeczy do dalszej jazdy po spaleniu się opon radialnych, dobrych na wszelkie warunki atmosferyczne. Gdy tylko przestał sobie wyobrażać, że wóz ma ogumienie, szczątki bentleya nagle opadły na zniekształcone felgi. Poklepał metalową powierzchnię, wystarczająco gorącą, żeby na niej smażyć jajka. — Tego rodzaju osiągów nie miałby żaden z tych nowoczesnych wozów — oświadczył z uczuciem. Wszyscy gapili się na niego. Rozległo się ciche, elektroniczne pstryknięcie. Zapora wjazdowa unosiła się. Obudowa zawierająca silnik elektryczny wydała mechaniczny jęk, a potem poddała się w obliczu niepowstrzymywalnej siły, oddziałującej na barierę. — Hej! - zawołał sierżant Deisenburger. - Który z was, cwaniaczki, to zrobił? * * * Zip. Zip. Zip. Zip. I mały galopujący piesek. Spojrzeli na cztery dziko pedałujące figurki, które przemknęły pod barierą i znikły w głębi obozu. Sierżant wziął się w garść. — Hej - powiedział, ale tym razem z o wiele mniejszym naciskiem - czy któreś z tych dzieci miało na bagażniku kosmitę z twarzą przyjaznego łajdaka? — Nie sądzę — oświadczył Crowley. — Wobec tego - rzekł sierżant Deisenburger — wpadli w prawdziwe tarapaty. - Uniósł karabin. Dość tego obcyndalania się; nie przestawał przypominać sobie mydła. -1 wy - dodał - także. — Oszczygam ci... — zaczął Shadwell. — To trwa już nazbyt długo - powiedział Azirafal. - Zrób z tym porządek, Crowley, bądź dobrym kolegą. — Hmm? — powiedział Crowley. —Ja jestem tym miłym - dodał Azirafal. - Nie możesz po mnie oczekiwać, abym... och, niech to diabli! Starasz się zachować przyzwoicie i co na tym zyskujesz"? - Pstryknął palcami. Dało się słyszeć puknięcie jakby staromodnej lampy błyskowej i sierżant Thomas A. Deisenburger zniknął. — Eee - powiedział Azirafal. — Widzisz? - powiedział Shadwell, który nie do końca połapał się w podwójnej osobowości madame Tracy. - Drobiazg. Czymaj się mnie, a bydziesz zdrów. — Dobra robota - orzekł Crowley. - Nigdy nie przypuszczałem, że jesteś do tego zdolny. — Ani ja - odrzekł Azirafal. - Mam nadzieję, ze nie wysłałem go w jakieś okropne miejsce. — Musisz się do tego natychmiast przyzwyczaić - powiedział Crowley. - Po prostu ich wysyłasz. Lepiej się nie martwić, dokąd trafiają. - Popatrzył zafascynowany. - Czy nie przedstawiłbyś mnie twemu nowemu ciału? — O? Tak. Tak, oczywiście. Madame Tracy, to jest Crowley. Crowley, madame Tracy. Zachwycona, bez wątpienia. — Więc wejdźmy - rzekł Crowley. Popatrzył ze smutkiem na ruinę bentleya, ale wnet rozjaśnił się. W stronę bramy zmierzał zdecydowanie dżip, a wyglądał tak, jakby pełen był ludzi gotowych wykrzykiwać pytania, strzelać i nie przejmować się kolejnością wykonywania tych czynności. Ucieszył się. To było nawet więcej, niż mógłby nazwać swym zakresem kompetencji. Wyjął ręce z kieszeni, podniósł je jak Bruce Lee, a następnie uśmiechnął się jak Lee van Cleef. — Ach — powiedział - oto zbliża się nasz środek transportu. * * * Rowery zaparkowali pod jednym z niskich budynków. Wensleydale starannie zamknął swój na kłódkę. Był właśnie takim chłopcem. — A więc jak ci ludzie będą wyglądali? - spytała Pepper. — Mogą wyglądać w każdy sposób - rzekł Adam pełen zwątpienia. — Są dorośli, nie? - dopytywała się Pepper. — Tak - odparł Adam. - Bardziej dorośli niż możesz sobie wyobrazić. — Bić się z dorosłymi to na nic - orzekł Wensleydale ponuro. — Zawsze się popada w zmartwienie. — Nie macie się z nimi bić - powiedział Adam. - Róbcie tylko, co wam powiedziałem. ONI popatrzyli na rzeczy, które nieśli. Nie wyglądały na niewiarygodnie sprawne jak na narzędzia do naprawy świata. — No to jak ich znajdziemy? - zapytał z niedowierzaniem Brian. - Pamiętam, że jak żeśmy przyszli na dzień zwiedzania, to były tylko pokoje i takie. Masa pokoi i błyskających świateł. Adam z namysłem przyjrzał się budynkom. Syreny jeszcze wyły. — Nooo — powiedział — mi się zdaje... — Hej, co wy, dzieci, tu robicie? Głos nie był w stu procentach groźny, choć należał do oficera u granic wytrzymałości, który ostatnie dziesięć minut poświęcił na próby znalezienia jakiegokolwiek sensu w bezsensownym świecie, gdzie alarmy same się włączały, a drzwi nie otwierały. Za nim stało dwóch równie znękanych żołnierzy, nieco zakłopotanych, co właściwie należałoby począć z czwórką niskich i wyraźnie należących do białej rasy małolatów, w tym jednym być może płci żeńskiej. — O nas się nie martwcie — powiedział niedbale Adam. - My sobie tylko spacerujemy. — Ależ wy tylko... - zaczął porucznik. — Spijcie — powiedział Adam. — Po prostu zaśnijcie. Wszyscy żołnierze tutaj niech zasną. W ten sposób nic się wam nie stanie. Wy po prostu zaśnijcie zaraz. Porucznik wytrzeszczył na niego oczy, próbując skupić wzrok. A potem zwalił się na twarz. — Fiu - powiedziała Pepper, gdy przewrócili się także pozostali żołnierze. -Jak żeś to zrobił?
|
Wątki
|