Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Niebo jaśniało, na wschodzie pojawia się różowa smuga. Już miała opuścić
żaluzje, gdy złoty promień słońca musnął dach Romatechu. Roman był przy schowku, otwierali drzwi. Wybuch ją ogłuszył. Ziemia zadrżała. Shanna złapała się żaluzji, ale nie utrzymały jej ciężaru i mało brakowało, a upadłaby. Rozdzwonił się alarm. 1 jeszcze coś - dopiero po chwili dotarto do niej, że to ludzkie krzyki. - O Boże. - Wyjrzała przez okno. W promieniach porannego słońca wił się kłąb dymu. - Wybuch - szepnął Roman. - Gdzie? - Nie wiem, widzę tylko dym. - Odwróciła się. Opierał się o drzwi do schowka, blady jak ściana. - Zaplanowali to tak, żebym nie mógł nic zrobić. Wyjrzała na zewnątrz. - To przeciwległe skrzydło. Kantyna! Radinka tam była, - Podbiegła do telefonu, wykręciła numer 911. - Tam... jest mnóstwo ludzi. - Roman oderwał się od drzwi, zrobił kilka kroków i osunął się na kolana. - Wybuch w Romatechu! - krzyknęła do słuchawki. - W jakiej sprawie pani dzwoni? - zapytała dyspozytorka - Wybuch! Przyślijcie straż pożarną i karetki. - Proszę się uspokoić. Pani nazwisko? - Szybko! Są ranni! - Rozłączyła się, spojrzała na Romana. Czołgał się po podłodze. - Nic nie możesz teraz zrobić. Odpocznij. - Nie. Muszę im pomóc. - Wezwałam pogotowie. Sama tam pójdę, ale najpierw dopilnuję, żebyś się schował. - Spojrzała na schowek. Przybrała, jak jej się zdawało, władczy ton głosu; - Idź do siebie, i to już. - Nie mogę. Jestem potrzebny. Uklękła przy nim ze łzami w oczach. - Rozumiem cię, uwierz mi, znam to. Ale nie możesz nic zrobić. - Owszem, mogę. - Przytrzymał się blatu stołu i dźwignął na nogi. Wyciągnął rękę po fiolkę zielonkawego płynu. - Nie! To jeszcze niesprawdzone! Spojrzał na nią z ukosa. - A co mi zrobi? Zabije? - To nie jest zabawne, Roman. Proszę, nie. Orzącą ręką uniósł fiolkę do ust. Wypił kilka sporych łyków i odstawił naczynie. Zacisnęła pałce na krucyfiksie. - Wiesz w ogóle, jaka jest normalna dawka? - Nie. - Zachwiał się na nogach. - Czuję się... dziwnie. - Runął jak długi na ziemię. Rozdział 24 Osunęła się przy nim na kolana. - Roman? - Dotknęła jego policzka. Zimny. Bez życia. Czy zawsze taki jest za dnia, czy zabił go ten środek? - Co ty narobiłeś? - Przyłożyła głowę do piersi, nasłuchiwała bicia serca. Nic. Ale przecież jego serce bije tylko w nocy. A jeśli już nigdy nie drgnie? jeśli odszedł na zawsze? - Nie zostawiaj mnie - szepnęła. Przysiadła na piętach, dotknęła palcami jego twarzy. Tak bardzo sobie wmawiała, że z ich związku nic nie będzie, ale teraz Roman wydawał się... martwy. A ją ogarnęła rozpacz. - Roman. - jego imię wybrzmiało z dna duszy. Pochyliła się, przytłoczona nadmiarem uczuć. Nie może go utracić. Nie może. W kantynie są ranni, potrzebują pomocy. Musi iść. Ale ani drgnęła. Nie zostawi go. Utrata Karen była koszmarna, ale to... jakby pękło jej serce. Z bólem przyszła świadomość. Nie może sobie dłużej wmawiać, że związek z nim jest niemożliwy, już przecież istnieje. Kocha go. Wierzyła mu całym sercem. Wpuściła go do swojego umysłu. Dla niego zwalczyła lęk przed krwią. Od początku wierzyła, że jest dobry i szlachetny. Bo pokochała. Miał rację, jak nikt znała wyrzuty sumienia i poczucie winy. Istniała między nimi więź mentalna i emocjonalna. Okrutny los skrzywdził ich w przeszłości, ale teraz mają siebie i razem zmierzą się z przeciwnościami. Coś złapało ją za rękę. Roman żyjel!Gwałtownie zaczerpnął tchu. Otworzył oczy. Jasno czerw one. Sapnęła głośno. Chciała się odsunąć, ale zacisnął rękę na przegubie. O Boże, a co, jeśli zmienił się w pana Hyde'a? Odwrócił głowę, zamrugał, i jego: oczy przybrały normalny złotobrązowy odcień. - Jak się czujesz? - Chyba dobrze. - Puścił jej rękę, usiadł. - Na ile straciłem przytomność? - Nie wiem. Miałam wrażenie, że na wieki. Zerknął na zegar ścienny. - Tylko na kilka minut. - Spojrzał na nią. - Przestraszyłem cię. Przepraszam. Zerwała się na równe nogi. - Bałam się, że zrobiłeś sobie krzywdę. To było głupie! - Owszem, ale zadziałało. Słońce wzeszło, a ja jestem przytomny. - Wstał, podszedł do schowka. - Chyba jest tu apteczka. - Wyjął plastikowe pudełko. - Idziemy. Pobiegli korytarzem. Alarm wył nieprzerwanie. Wszędzie kręcili się przerażeni ludzie. Niektórzy gapili się na Romana, inni unikali jego wzroku. - - Wiedzą, kim jesteś? - zapytała Shanna. - Chyba tak. Moje zdjęcie jest w spisie zatrudnionych. -Rozglądał się ciekawie. - Nigdy nie widziałem tu tylu ludzi. Pokonali zakręt dzielący skrzydło laboratoryjne od części rekreacyjnej z kantyną. Było tu pełno ludzi i światło, które padało z trzech wielkich okien wychodzących na wschód. Syknął z bólu, gdy mijali pierwsze z nich. Na policzku pojawiła się czerwona smuga. Złapała go za ramię. - Słońce cię pali! - Parzy, i to tylko w twarz. Pewnie zasłoniłaś mnie sobą. Nie odchodź.
|
WÄ…tki
|