– Wiesz, to jest myśl!– Mógłbyś to sprawdzić?Saracen zastanowił się przez chwilę...

Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.

– Mogę pójść do krematorium i sprawdzić w rejestrze. Najlepiej z samego rana. Nie mam nic innego do roboty – pogłaskał pieszczotliwie Jill, dziękując za pomysł.
– Czy musisz iść do domu?
– Nie – powiedział z łagodnym uśmiechem.
 
Deszcz padał przez całą noc. Nie przestał nawet wówczas, kiedy Saracen opuścił mieszkanie Jill i udał się do Krematorium Komunalnego w Skelmore. Deszcz, a ściślej ulewa, trwała już tak długo, że niektóre kanały burzowe nie nadążały odprowadzać takiej ilości wody. W rezultacie kilka ulic znalazło się pod wodą. Najgorszy był odcinek w bezpośrednim sąsiedztwie krematorium, gdzie ulica opadała w zagłębienie terenu, a dalej wznosiła się dość stromo na zbocze wzgórza, ku czarnej, żelaznej bramie w granitowym murze otaczającym zakład.
Opuszczał go właśnie kondukt pogrzebowy, złożony z kilkunastu samochodów. Saracen musiał czekać, aż pojazdy przebrną ostrożnie przez rozlewisko. Kiedy pierwsze samochody dotarły do bramy, silnik jednego z karawanów zgasł. Kierowcy jadących za nim trzech czarnych limuzyn wysiedli i pośpieszyli z pomocą. Nie zdołali jednak uruchomić silnika i musieli pchnąć nieszczęsny pojazd aż pod wejście do kaplicy. Saracen obojętnie przyglądał się tej żałosnej scenie przez kiwające się przed nim wycieraczki.
Nie miał pojęcia, jak dobierze się do rejestru krematorium; pozostało mu tylko improwizować. Zaparkował wóz dość daleko od samochodów uczestników pogrzebu, odczekał aż wszyscy znikną za lśniącymi, drewnianymi drzwiami kaplicy, wysiadł i ruszył ku budynkowi z tabliczką „Administracja”. Zapukał w matową szybkę w drzwiach i natychmiast wszedł, uciekając przed deszczem.
Siedząca przy maszynie do pisania kobieta w średnim wieku podniosła wzrok i powiedziała:
– Kaplica jest po drugiej stronie podwórza, na lewo. – Informację tę okrasiła czymś w rodzaju skąpego uśmiechu, jakim ludzie zza biurek częstują „zwykłych interesantów”.
Saracen strząsnął wodę z włosów.
– Dziękuję pani. Nie szukam kaplicy. Chciałbym spytać o kremację niejakiego Leonarda Cohena.
Kobieta natychmiast przyjęła postawę obronną.
– Wszystkie nasze akta są poufne – oświadczyła z pewną siebie wyższością.
– Dlaczego? – spytał Saracen.
Kobieta uznała to pytanie niemal za osobistą obrazę.
– Po prostu są poufne i to wszystko – odparła ostro, wyraźnie oburzona impertynencją petenta.
Saracen odetchnął głęboko.
– Chciałbym się tylko dowiedzieć czy wczoraj rano poddano kremacji zwłoki Leonarda Cohena. Co w tym może być poufnego?
– Nie jestem upoważniona do udzielania jakichkolwiek informacji – z surową godnością wyrecytowała urzędniczka.
– Czy mogę w takim razie widzieć się z kierownikiem?
– Czy był pan umówiony?
– Oczywiście, do jasnej... Nie, nie byłem umówiony.
Kobieta podniosła słuchawkę jednego z telefonów i nacisnęła guzik. Saracen spojrzał na drugi aparat i pomyślał, że to pewnie bezpośrednia linia do Waszyngtonu.
– Pan Posselthwaite? Jest tu jakiś mężczyzna, który interesuje się naszymi kartotekami. Powiedziałam, że są poufne, ale to mu nie wystarcza. Tak, proszę pana, dziękuję.
Odłożyła słuchawkę i zwróciła się do Saracena.
– Zaraz przyjdzie pan Posselthwaite – oznajmiła tonem, który miał prawdopodobnie przerazić Saracena.
Drzwi za fotelem kobiety otworzyły się i ukazał się w nich niski, korpulentny człowieczek w garniturze w prążki.
– Słucham, panno Bottomley, o co chodzi?
– To ten człowiek, proszę pana – złowieszczo-triumfalnym tonem oznajmiła panna Bottomley.
Mały człowieczek udał, że dopiero teraz zauważył Saracena.
– Czym mogę panu służyć?
Saracen odgadł w Posselthwaicie typowego, lichego urzędniczynę, obdarzonego poczuciem własnej wartości graniczącym z megalomanią. Starał się jednak zachować pozory i grzecznie wyjaśnił, o co mu chodzi.
– Jest pan krewnym?
– Nie, nie jestem.
– To w takim razie, czy mogę spytać...
– Ciało Leonarda Cohena przed dwoma dniami przewieziono ze Szpitala Ogólnego do przedsiębiorstwa pogrzebowego Maurice’a Dolmana. Wiem, że następnie trafiło tutaj i miało zostać poddane kremacji. Chciałbym ustalić, czy już przeprowadzono kremację. Jeśli nie, chciałbym zobaczyć ciało.
– Zobaczyć ciało? – powtórzył Posselthwaite. Na jego twarzy rysowała się wyraźna dezaprobata, wywołana samym wyglądem Saracena: wymięte dżinsy, skórzana kurtka... Potarł podbródek udając głębokie zamyślenie. Saracen już wiedział, że szuka nowej przeszkody.
– Myślę – odezwał się wreszcie Posselthwaite – że powinienem zobaczyć jakiś urzędowy dowód tożsamości...
Cierpliwość Saracena dobiegła kresu.
– Dowód tożsamości? Po co? Chcę tylko wiedzieć czy spaliliście wczoraj ciało niejakiego Leonarda Cohena. W czym pan dostrzega problem? Wystarczy powiedzieć TAK albo NIE!
– Coś takiego! – oburzył się Posselthwaite. – Jeszcze nikt nie odezwał się do mnie w ten sposób! Za kogo pan mnie uważa?!
– Tego na pewno nie chciałby pan wiedzieć – odparł Saracen. – Lepiej zapomnijmy o całej sprawie.
Wszystkie niedopowiedzenia ostatnich dwudziestu czterech godzin zalały Saracena falą goryczy. Szedł do samochodu z głową pochyloną przeciw wiatrowi, który siekł go deszczem w oczy z bezlitosną dokładnością. Chociaż przyczyn tego stanu ducha było wiele, bezpośrednim obiektem wściekłości Saracena stał się Posselthwaite.
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.