Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
W istocie bardziej przypominaliśmy koczowników; od trzech miesięcy sypialiśmy pod gołym niebem, a nasze wyposażenie było gorsze od standardu miejscowego. Nasze małe namioty nadawały się wyłącznie do spania, gotować musieliśmy na zewnątrz, niezależnie od pogody – podczas gdy w ciężkich namiotach nomadów było ciepło i przytulnie.
Jednak mimo marnego wyglądu wcale nie byliśmy przygnębieni i cały czas żywo interesowaliśmy się wszystkim wkoło. W te rejony dotarło niewielu Europejczyków i zdawaliśmy sobie sprawę, że każda obserwacja może być później cenna. Wówczas sądziliśmy jeszcze, że dotrzemy do cywilizacji w niedługim czasie. Przeżywane razem trudy i niebezpieczeństwa łączyły nas coraz silniej, znaliśmy wady i zalety każdego z nas i podtrzymywaliśmy się wzajemnie w chwilach depresji. Dalej droga wiodła przez niskie przełęcze, aż dotarliśmy do okolic, skąd wypływa Brahmaputra, zwana w języku tybetańskiem Cangpo. Ten rejon ma dla pielgrzymów w Azji znaczenie nie tylko religijne, jest również niezwykle interesujący geograficznie, ponieważ znajdują się tu źródła rzek: Indusu, Satledżu, Karnali i Brahmaputry. Tybetańczycy, którzy zwykli nadawać wszelkim określeniom sens symboliczno-religijny, kojarzą nazwy tych rzek ze świętymi zwierzętami: lwem, słoniem, pawiem i koniem. Przez następne czternaście dni kierunek drogi wskazywała nam Brahmaputra. Duże dopływy z pobliskich Transhimalajów i Himalajów powodują, że wzbiera ona coraz bardziej, a im staje się szersza, tym spokojniej płynie. Pogoda była zmienna; w ciągu kilku minut na przemian robiło się zimno lub prażyło słońce. To przeciągały burze gradowe i deszcz, to się przejaśniało. Pewnego ranka obudziliśmy się nawet pod namiotem zasypanym śniegiem, ale po kilku godzinach roztopiło go palące słońce. Nasze europejskie ubrania nie były dostosowane do takich ciągłych zmian aury i zazdrościliśmy Tybetańczykom praktycznych kożuchów przewiązywanych w pasie, z długimi, szerokimi rękawami mogącymi służyć za rękawice. Mimo dokuczliwych załamań pogody posuwaliśmy się szybko. Miejsca postojów wytyczały tazamy. Od czasu do czasu ukazywały się granie Himalajów. Ich widoku nie da się porównać z żadnymi cudami przyrody, które dotychczas mogłem podziwiać. Coraz rzadziej napotykaliśmy koczowników i jedynymi żyjącymi stworzeniami, jakie trafiały się na prawym brzegu Cangpo, były gazele i khyangi. Zbliżaliśmy się do Gyabnaku, ostatniej miejscowości wymienionej w naszych paszportach. Tutaj kończył się zasięg władzy naszego przyjaciela z Gartoku. Oszczędzono nam podejmowania decyzji co do dalszych planów, ponieważ trzeciego dnia postoju zjawił się zadyszany posłaniec z Tradün, z poleceniem, abyśmy udali się tam jak najszybciej. Dwóch wysokich urzędników z Lhasy wzywało nas na rozmowę. Gyabnak opuszczaliśmy bez żalu; chociaż rezydował tu urzędnik duchowny prowincji Bongpa, miejsce to trudno było nazwać miejscowością, bo stał tam tylko jeden budynek, a najbliższy namiot koczowników znajdował się o godzinę drogi. Dlatego wyruszyliśmy natychmiast. Zanocowaliśmy na pustkowiu, w okolicy, gdzie żyły tylko khyangi. Następny dzień zachowam w pamięci jako jeden z najpiękniejszych w moim życiu. Szliśmy już jakiś czas, gdy nagle w oddali wyłoniły się malutkie złote wieżyczki klasztoru, a ponad nimi lśniące w porannym słońcu, potężne i wspaniałe lodowe ściany. Uświadomiliśmy sobie, że muszą to być himalajskie ośmiotysięczniki: Dhaulagiri, Annapurna i Manaslu. Ich widok był imponujący i nawet Kopp, który nie był wspinaczem, podzielał nasz zachwyt. Ponieważ Tradün ze swymi filigranowymi klasztornymi wieżyczkami stał na przeciwległym końcu równiny, jeszcze przez kilka godzin mogliśmy sycić się widokiem himalajskich gigantów. I nawet przejście przez lodowate wody rzeki Caczu nie popsuło nam znakomitych humorów. Czerwony klasztor o złotych dachach – Tradün O zmierzchu przybyliśmy do miasta. Położony na wzgórzu, czerwony klasztor o złotych dachach w promieniach zachodzącego słońca wyglądał jak z bajki. Za skłonem wzgórza schroniły się przed wiatrem zabudowania, które tutejszym zwyczajem wzniesiono z glinianych cegieł suszonych na słońcu. Tam, stojąc w milczeniu, oczekiwali nas już wszyscy mieszkańcy. Natychmiast zaprowadzono nas do przygotowanego domu. Ledwie zdążyliśmy zrzucić bagaże, a już weszło kilku służących, którzy najuprzejmiej poprosili nas, byśmy zechcieli stawić się przed ich panem. Z nadzieją podążyliśmy do domu dwóch wysokich urzędników. Odprowadzani poszeptami licznie zgromadzonej służby dotarliśmy aż do wielkiego pomieszczenia, gdzie na wysokich siedzeniach spoczywał dobrze wyglądający, uśmiechnięty duchowny, a obok niego równy mu rangą urzędnik świecki. Nieco w głębi zajął miejsce przeor, urzędnik duchowny z Gyabnaku i jakiś mający służyć za tłumacza nepalski kupiec, który znał kilka angielskich słów. Dla nas przygotowano ławkę z kilku poduszek i nie musieliśmy siedzieć jak Tybetańczycy, ze skrzyżowanymi nogami. Nakłoniono nas do spożycia herbaty i keksów, na razie unikając uprzejmie wszelkich pytań. Wreszcie poproszono nas o pokazanie paszportu. Przechodził z rąk do rąk i oglądany był bardzo dokładnie. Przez chwilę panowało nader przygnębiające milczenie. Wreszcie urzędnicy zaczęli wyrażać wątpliwości, czy rzeczywiście jesteśmy Niemcami? Nie mogli uwierzyć, że udało nam się uciec z angielskiej niewoli i podejrzewali, że jesteśmy raczej Rosjanami lub Anglikami. Musieliśmy przynieść cały nasz bagaż. Rozłożono go na podwórzu i poddano bardzo dokładnej kontroli. Urzędnicy obawiali się, czy przypadkiem nie posiadamy aparatu nadawczego oraz broni i trudno było ich przekonać, że czegoś takiego nie mamy. Poza tym jedynymi rzeczami, które przyciągnęły ich uwagę, była gramatyka tybetańska i jakaś historyczna książka.
|
WÄ…tki
|