Miałem podobne odczucia...

Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Stażysta, który chce do czegoś dojść, musi nauczyć się milczeć. Później, już po stażu, pobiera lekcję, która staje się częścią jego wnętrza. W głębi jest cały czas rozgniewany. Nieważne, jak oczyszczająco mogłoby zadziałać powiedzenie, żeby się wypchać. Ja tego nie robiłem i nikt inny też nie.
Gdy jest się na świeczniku, zawsze chce się być docenionym, a to zmusza do swoistej gry.
W tej grze strach żyje w symbiozie z gniewem. Ta część, którą stanowi strach, jest bardziej złożona. Na stażu żyje się ciągle pod strachem; przynajmniej ja tak żyłem. Po pierwsze, jak mały dobry humanista, żyjesz w obawie przed popełnieniem błędu, gdyż może on zaszkodzić pacjentowi, a nawet kosztować go życie. Przez sześć miesięcy stan pacjenta może się pogorszyć, ale staje się on dla ciebie mniej ważny, bo w tym czasie zmieniłeś już podejście do tego, co robisz. Nabrałeś przekonania, że żadnemu stażyście nie grozi cofnięcie prawa wykonywania zawodu z powodu oficjalnej dezaprobaty jego działań, niezależnie od tego, jak bardzo byłby niekompetentny czy niedouczony. Niedozwolone jest natomiast poddawanie krytyce samego systemu. Nie liczy się to, że jesteś wyczerpany albo niezbyt pojętny, albo w ogóle nic ci nie wchodzi do głowy i byłeś nadmiernie wykorzystywany. Jeśli chcesz dobrej posady, a ja bardzo chciałem, wszystko przyjmujesz bez szemrania.
Mnóstwo dobrze zapowiadających się gości czekało tylko na zajęcie twojego miejsca. Podciągałem retraktory, przytrzymywałem nogi i robiłem inne gówna. A cały czas zżerał mnie gniew. Większość z nas nie wierzyła w żadne teorie historyczne na temat diabła czy znaczenia grzechu pierworodnego; wiedzieliśmy, że ci starzy ramole, których nienawidzimy, musieli kiedyś być tacy jak my. Najpierw idealiści, później gniewni, później zrezygnowani i w końcu cholernie żałosni.
Gniew i frustracja tłumione przez długie lata objawiały się ogromem pobłażania samemu sobie. Czyim kosztem? Kto będzie następny? Cierpieliśmy za grzechy ojców i dziadów, my, dzieci systemu. Czy to będzie mnie dotyczyć? Chyba tak. Już się właściwie zaczęło, bo zostawiłem za sobą idealizm akademii medycznej. Nie dziwiło mnie, że wśród chirurgów jest tak mało dżentelmenów; najbardziej zastanawiało mnie to, że żaden z lekarzy nie jest w pełni istotą ludzką.
Na pewno nie był nią Wszechmocny, z którym właśnie miałem się zetknąć. Klepnął mnie po ramieniu i zaczął wypytywać o wszystko. Było to tak, jakby chciał mi dać cukierka albo pocałować moje dziecko, niczym skorumpowany polityk zbierający głosy wyborców. Zbierał punkty jaźni. Byłem tak zmęczony, że zupełnie nie reagowałem na to, co robi czy mówi. Ze zwieszoną głową powoli przygotowywałem się do operacji. Założyłem ubiór operacyjny, później rękawice. Sceneria wokół mnie była zupełnie nierzeczywista. Głos chirurga huczącego o wszystkim i o niczym był o kilka decybeli głośniejszy od pozostałych.
Anestezjologa cechowała niezwykła odporność, a może miał skutecznie tłumiące ten hałas wkładki do uszu, bo nie zwracał uwagi na chirurga i robił swoje. Nawet pielęgniarka ignorowała Wszechmocnego. Niezależnie od tego, czy poprosił grzecznie o kleszcze, czy wydarł się, i tak wręczała mu je w ten sam sposób, z rezerwą, i dalej zajmowała się narzędziami. Najwyraźniej sam stanowił swoje jedyne audytorium.
Zabieg okazał się kolejną operacją w związku z zapaleniem kieszonek, które występuje czasem u starszych osób w dolnej części okrężnicy. Ten pechowy pacjent był już przed miesiącem operowany na zapalenie uchyłka. Normalnie zaleca się operację trójstopniową, ale pierwszy chirurg spróbował zrobić wszystko za jednym razem. Efektem tego był potężny ropień, który mieliśmy zdrenować, oraz przetoka kałowa, prowadząca przez poprzednie cięcie do okrężnicy, która odprowadzała ropę i kał.
Na szczęście zabieg nie był długi. Zawiązałem kilka węzłów, wszystkie, według chirurga, niedobrze. Z drugiej strony cały czas byłem cicho i nie ruszałem się, gdy on opowiadał o zmiennych kolejach swego życia z czasów stażu. Dochodziły do mnie strzępki jego wypowiedzi.
- Naprawdę było ciężko w tamtych czasach... robić historię choroby i badania fizykalne... każdy pacjent... przez drzwi... ponadto... ćwierć pensji... a wy, oszuści, dostajecie...
Moje zmęczenie stało się ścianą, która odbijała wszystkie jego uwagi.
Wreszcie skończyliśmy; wyszedłem i przebrałem się w normalne ciuchy. Była prawie 16.00. Trochę słońca wymykało się zza chmur i wpadało przez okno. Promienie załamywały się i iskrzyły na kropelkach deszczu tkwiących na szybie. Zaraz pomyślałem o surfingu, ale czekał mnie jeszcze popołudniowy obchód.
Zszedłem na jeden z prywatnych oddziałów chirurgicznych i obejrzałem mojego pacjenta po wycięciu pęcherzyka żółciowego. Czuł się świetnie. Ciśnienie krwi, puls, mocz - wszystko w normie. Kroplówka schodziła dobrze i zalecenia na noc były już zrobione. Dokonałem wpisu w karcie i poszedłem do kolejnego pęcherzyka, chociaż byłem przekonany, że lekarz już tam był. Miałem rację.
WÄ…tki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Jak ciÄ™ zÅ‚apiÄ…, to znaczy, że oszukiwaÅ‚eÅ›. Jak nie, to znaczy, że posÅ‚użyÅ‚eÅ› siÄ™ odpowiedniÄ… taktykÄ….