Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
— Zawracaj — zdecydował, a Schumacher zareagował natychmiast, zakrę- cając przy pełnej szybkości i jednocześnie zwiększając wysokość. — Połącz się z Curtis Field. . . — Jest zła pogoda. . . — Połącz się. Próbuj dotąd, aż ci się uda. Wysyłaj cały czas jedno słowo. Nitrogen. Rozumiesz? Nitrogen. . . Był to zakodowany sygnał, na który czekał Beaumont, sygnał, by ruszać w drogę do Target-5. Niedziela, 20 lutego, 16.00 — poniedziałek, 21 lutego, 24.00 Dwa sikorskie schodziły w dół pionowo, jak spuszczane na sznurku. Opadły na lód w odległości ponad stu mil od wybrzeża Grenlandii. Zbliżał się krytyczny moment. Każde lądowanie na nieznanym terenie stanowi moment krytyczny. Po pierwsze, nigdy nie można z całą pewnością ocenić z powietrza, czy maszyna schodzi na twardy lód. Może on wyglądać bardzo solidnie, a potem, gdy płozy go dotkną, łamie się i śmigłowiec wpada do oceanu. Po drugie, jeżeli nie posadzisz maszyny na płaskiej powierzchni, może się ona przechylić i potem przewrócić. Wirujący rotor pierwszy zderzy się z lodem. Ludzie w maszynie przygotowują się do wyjścia, a za chwilę stalowe łopaty szatkują ich na drobne kawałki. Jeże-li oczywiście nie wybuchnie paliwo. W takim przypadku wszyscy zamienią się w popiół. Dlatego właśnie Beaumont w napięciu oczekiwał uderzenia, które będzie nie- omylnym znakiem, że wylądowali na pływającym polu lodowym. Usadowiony w fotelu obserwatora obok pilota, z profesjonalnym zainteresowaniem przyglądał się dłoni opartej na wolancie kontrolującym schodzenie. Ręka ta wyglądała na zupełnie spokojną. Popatrzył na twarz pilota, czy raczej na te jej fragmenty, które były widoczne spod hełmu, gogli i słuchawek. Twarz również wyglądała na spokojną, pomijając lekko zaciśnięte usta. W rzeczywistości pilot Rainer, oczekując na wstrząs, szczękał zębami. Za Beaumontem znajdował się Sam Grayson, rozciągnięty na składanym fo- telu, i dziewięć psów. Dziewięć skamlących psów, którym nie podobało się gwał- towne opadanie. Wyładowane sanie uzupełniały ten stłoczony bałagan. Horst Langer, również z saniami i z pozostałymi psami, znajdował się w drugiej maszynie, którą Beaumont widział przez kopułę z prespexu. Anglik zerknął na zegarek. Opuszczą się na lód za trzydzieści sekund, tak powiedział Rainer. Dwadzieścia sekund do wyjścia. — Czy normalnie zaryzykowałbyś lądowanie tutaj? — zapytał Beaumont kil- ka minut wcześniej. — Nie! — odpowiedź Rainera była nieprzyjemnie bezpośrednia. — Ale mam 68 rozkaz dostarczyć was tak daleko, jak to możliwe. Musimy więc ryzykować, prawda? Beaumont zakrył uszy izolującymi słuchawkami. Wszystko wibrowało: pod- łoga pod jego stopami, kopuła, instrumenty pod rękami Rainera. Oparł dłoń na psie, który ułożył się przy jego boku. Czuł wibracje nawet przez futro biednego zwierzęcia. Psy nie mają nic przeciwko samolotom, ale nie znoszą śmigłowców. Schodzili coraz niżej. Dziesięć sekund do wyjścia. Być może dziesięć sekund do końca życia. Znajdowali się teraz już na tyle nisko, iż widzieli lód pod kopułą. Zastygły żywioł. Jak wzburzone, nagle zamarznięte, rozmazane morze. Rozmazane, ponieważ kopuła zaparowała od strony kabiny. Obraz ponurej lodowej pustki podrygi-wał nieprzyjemnie. Gdy otworzyli drzwi, temperatura spadła o dobre osiemdzie-siąt czy dziewięćdziesiąt stopni, tamując oddech. Oby maszyna wylądowała pewnie, oby tylko się nie przewróciła. Pod kadłubem umocowano płozy, one powinny zwiększyć stabilność. Jeżeli jedna z nich nie zacznie się ześlizgiwać, a druga nie utknie w jakiejś dziurze. Rainer spojrzał na Beaumonta, ten puścił do niego oko. Odzewu nie było i Beaumont dostrzegł, iż oczy pilota za goglami stały się jakby szklane. Rainer był przerażony. I wtedy płozy dotknęły lodu. Maszyna przechyliła się na bok. Beaumont czuł, jak po jego stronie opada coraz niżej. Dłoń Rainera tworzyła całość z drążkiem. — Pieprzyć to wszystko. Szkoda, że akurat nie byłem chory. — Psy, wyczuwając niebezpieczeństwo, za- niosły się rozpaczliwym skowytem. Łopaty rotora wirując cięły powietrze, a maszyna ześlizgiwała się nadal. W kabinie panowało napięcie tak wielkie, że niemal dotykalne. Trzech mężczyzn było mokrych ze strachu. Niespodziewanie maszyna znieruchomiała, ślizganie ustało. Rainer wyłączył silnik i podniósł gogle odsłaniając twarz pokrytą kropelkami potu. — Ładne lądowanie — powiedział Beaumont, ściągając słuchawki i robiąc ruch w kierunku drzwi. — Zaraz! — Przecież czekam. Aż się rotor zatrzyma. Można wysiąść bezpiecznie, tylko trzeba pochylić się nisko, lecz Rainer nie wiedział, że Beaumont zna się na rzeczy, bo przemierzył śmigłowcem całą Arktykę wzdłuż i wszerz. Wreszcie Anglik otworzył drzwi i do wnętrza wtargnęło ostre jak nóż arktyczne powietrze. Zeskoczył na lód i ostrożnie stąpając oddalił się od maszyny szukając sikorskiego Langera. Zmarszczył brwi, widząc, że ten podchodzi do lądowania na nierównym terenie pochylonym przez napór mas lo-du. Rozbije się! Grayson wypuścił ze śmigłowca psy, które wyskakiwały z maszyny i biegały dookoła niej ujadając radośnie, zachwycone odzyskaną wolnością. Ćwierć mili na wschód wznosił się w świetle księżyca wał mgły. Szara kurtyna przyczepio-nej do lodu brudnej chmury. Po chwili maszyna, w której leciał Langer, zniknęła 69 z pola widzenia za ostrym grzbietem lodowych płyt. Widać było nad nim jedynie rozmazaną plamę łopat wirnika. — No, w porządku — zadudnił za plecami Anglika silny głos Graysona. — Przez moment wydawało mi się. . . — Nie, nie w porządku! Przewraca się! Beaumont ruszył biegiem przez lód, buty uderzały w łamiącą się pod ciężarem człowieka cienką skorupkę. Cały ten obszar był zamarznięty od bardzo niedawna.
|
Wątki
|