— Tak, to jest sprawka jakiegoś łotra z lądu — zauważyłem...

Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.

Dominik nasunął głębiej brzeg kaptura na czoło i wymruczał:
— Tak… to łotr… Nie ma dwóch zdań.
— No, ale nie mogą nas dopędzić — powiedziałem — to jasne.
— Aha — potwierdził spokojnie — nie mogą. Okrążyliśmy przylądek bardzo blisko brzegu, aby uniknąć prądów przeciwnych. Po drugiej stronie. wskutek bliskości lądu, wiatr ustał na chwilę tak zupełnie, że dwa górne żagle „Tremolina” zwisły bezczynnie na masztach wśród grzmiącego huku fal rozbijających się o brzeg, który został za nami. A gdy wracający podmuch znów wydął płótna, ujrzeliśmy ze zdumieniem, że połowa nowego grotżagla wyleciała dosłownie z liklin — żagla, który według naszego przekonania prędzej by wpędził statek pod wodę, niż puścił. — Spuściliśmy reję natychmiast i uratowaliśmy go, ale nie był to już żagiel, tylko stos przesiąkniętego wodą płótna, które zawalało pokład obciążając stateczek. Dominik rozkazał wyrzucić to wszystko za burtę.
— Byłbym kazał wyrzucić i reję — rzekł prowadząc mię znowu na rufę — gdyby z tym nie było tyle roboty. Niech pan nic po sobie nie pokaże — ciągnął uniżając głos — ale powiem panu coś strasznego.
Proszę posłuchać; zauważyłem, że ściegi nici żaglowej mocującej liklinę do tego żagla zostały przecięte! Słyszy pan? Przecięte nożem w wielu miejscach. A jednak trzymał się jeszcze przez cały ten czas. Niedokładnie były przecięte. Nagłe opadnięcie żagli dokonało reszty. Mniejsza z tym. Ale rozumie pan? Zdrada czai się wkoło nas. Na wszystkie moce piekielne! Siedzi tu, za naszymi plecami! Nie odwracaj się, signorino.
Staliśmy wówczas twarzą ku rufie.
— Co robić? — spytałem przerażony.
— Nic. Cicho! Trzeba być mężczyzną, signorino.
— Ma się rozumieć — rzekłem.
Aby pokazać, że umiem być mężczyzną, postano—wiłem nie odezwać się ani słówkiem, póki sam Dominik potrafi utrzymać język za zębami. Niektórym sytuacjom odpowiada tylko milczenie. A przy tym to zetknięcie ze zdradą poraziło jakąś beznadziejną sennością moje myśli i zmysły. Przez godzinę lub więcej śledziliśmy, jak ścigający nas okręt wy taniał się coraz bliżej i bliżej spomiędzy szkwałów, które niekiedy kryły go doszczętnie. Ale nawet nic nie wiedząc, czuliśmy go Jak nóż na gardle. Odległość między nami zmniejszała się przerażająco. A „Tremolino” przed srogą bryzą, na znacznie gładszej wodzie, kołysał się sunąc lekko naprzód pod swym jedynym żaglem; była jakaś straszliwa beztroska w radosnej swobodzie jego pędu. Upłynęło znów pół godziny. Nie mogłem już tego wytrzymać.
— Złapią naszą biedną balancelle — wykrztusiłem nagle prawie ze łzami.
Dominik ani drgnął. Poczucie katastrofalnej samotności przygniotło moją niedoświadczoną duszę. Przesunęła mi się. przed oczami wizja mych towarzyszy. Obliczyłem, że cała banda rojalistów musiała teraz być w Monte Carlo. Stanęli mi przed oczami wyraźni i bardzo drobni, o sztucznych głosach i sztywnej gestykulacji, niby orszak marionetek na scenie teatru—zabawki. Drgnąłem — co to jest? Tajemniczy, okrutny szept wydostał się z nieruchomego czarnego kaptura u mego boku:
— Il faut la tuer[7].
Usłyszałem to bardzo dobrze.
— Co ty mówisz, Dominiku? — zapytałem ledwie poruszając wargami.
A szept wewnątrz kaptura powtórzył tajemniczo:
— Trzeba ją zabić!
Serce zaczęło mi bić gwałtownie.
— Trzeba — wyjąkałem. — Ale jak?
— Kocha ją pan?
— Kochami.
— Więc musi pan i na to się zdobyć. Musi pan ją sam poprowadzić, a już ja w tym, że umrze prędko nie zostawiając po sobie nawet drzazgi.
— Potrafisz to zrobić? — szepnąłem. Urzekł mię ten czarny kaptur wychylony bez drgnienia za rufę i jakby obcujący bezbożnie z owym dawnym morzem muzyków, wygnańców, wojowników i handlarzy niewolnikami, morzem legend i grozy, na którym żeglarze odległej starożytności słyszeli, jak nieukojny cień starego wędrowca płacze głośno wśród mroku.
— Wiem tu o jednej skale — szepnął sekretnie wtajemniczony głos wewnątrz kaptura. — Ale… baczność! Trzeba to zrobić, zanim nasi ludzie spostrzegą, co zamierzamy. Komu można— teraz zaufać? Gdyby kto pociągnął nożem po przednich fałach, spadłby fokżagiel i w dwadzieścia minut byłby koniec naszej wolności. A najlepsi z naszych ludzi mogą się bać utonięcia. Mamy wprawdzie łódeczkę, ale w takiej historii nikt nie może być pewien, że ocaleje.
Głos zamilkł. Wyruszając z Barcelony holowaliśmy naszą łódeczkę, potem było już zbyt ryzykowne ją wciągać, więc zostawiliśmy ją na los szczęścia wśród fał u końca porządnie długiej liny. Zdawało się nam nieraz, że morze ją pochłonęło, lecz wkrótce ukazywała się znowu na fali, wciąż lekka i nieuszkodzona.
— Rozumiem — rzekłem po cichu. — Dobrze. Kiedy?
— Jeszcze nie teraz. Musimy zbliżyć się bardziej do brzegu — odpowiedział widmowym szeptem głos spod kaptura.
XLVPostanowienie zapadło. Ośmieliłem się teraz odwrócić. Nasi ludzie siedzieli przycupnięci tam i sam na pokładzie; twarze ich, niespokojne i zgnębione, zwracały się wszystkie ku ścigającemu nas okrętowi. Pierwszy raz tego ranka spostrzegłem Cezara rozciągniętego blisko fokmasztu; zaciekawiło mnie, gdzie się chował dotychczas. Ale może i był tuż przy mnie przez cały ten czas. Zanadto nas pochłaniało śledzenie tego, co miało nastąpić, abyśmy mogli zwracać na siebie uwagę. Nikt nie tknął jedzenia tego ranka, ale ludzie przychodzili wciąż pić do beczki z wodą.
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.