— No...

Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
.. specjalnie kryć się nie należy, bo to zawsze wy­gląda podejrzanie. Ale rzeczywiście, im więcej zobaczymy, tym może to być dla nas korzystniejsze...
Rozważając kwestię taktyki, zeszli na dół i po kilkuset krokach dotarli do pierwszej zagadkowej linii.
Przypominała nieco ślad pojedynczego, starego, ziem­skiego pługa — grunt był płytko przeorany, jakby skru­szony i wyrzucony na obie strony bruzdy, nie szerszej od dwóch dłoni. Porosłe mchem, zaklęsłe smugi, na które na­tknęli się podczas pierwszej wyprawy, były podobnych wy­miarów, ale zachodziła jedna, dość istotna różnica: tam otoczenie bruzdy było nagie, ona zaś sama — porośnięta mchem, tutaj zaś, na odwrót, poprzez jednolitą powłokę białawych porostów wiódł pas zmielonego, obnażonego gruntu.
— Dziwne — burknął Inżynier podnosząc się z klęczek. Wycierał powalane gliną palce o kombinezon.
— Wiecie co? — powiedział Doktor — myślę, że tamte — na północy — muszą być bardzo stare — nie używane od dłuższego czasu i dlatego zarósł je ten tutejszy, rajski mech...
— To możliwe — rzucił Fizyk — ale co to jest? Koło na pewno nie — ślad koła byłby zupełnie inny.
— Może jednak jakaś maszyna rolnicza? — podsunął Cybernetyk.
— I co, uprawiają grunt na dziesięciocentymetrowej szerokości?
Przekroczyli bruzdę i poszli dalej, na przełaj, ku innym. Szli właśnie poboczem leśnego zagajnika, który swym głu­chym szumem utrudniał nawet prowadzenie rozmowy, gdy usłyszeli dobiegający z tyłu przenikliwy, żałosny świst. Od­ruchowo skoczyli za drzewa. Ukryci, dostrzegli górujący nad łąką pionowy, świetlisty wir, który pędził po prostej z szybkością kurierskiego pociągu. Jego obrzeże było ciem­niejsze, a środek świecił mocno to fioletową, to pomarań­czową barwą. Średnicę owego środka, wybrzuszonego so­czewkowato na boki, ocenili na dwa do trzech metrów.
Ledwo migocący pojazd wyprzedził ich i znikł, ruszyli dalej w tę samą stronę. Zagajnik skończył się i szli teraz, z konieczności, szeroko odkrytym terenem, czując się dosyć niepewnie, nieustannie więc oglądali się za siebie — łańcuch wzgórz, połączonych płytkimi siodłami, był już cał­kiem blisko, kiedy znowu usłyszeli przeciągły świst, a z bra­ku jakiegokolwiek ukrycia popadali na ziemię. Jakieś dwieś­cie metrów od nich przeleciał wirujący dysk, tym razem z centralnym wybrzuszeniem barwy błękitnej jak niebo.
— Ten był chyba ze dwadzieścia metrów wysoki! — syknął z podnieceniem Inżynier. Podnieśli się z ziemi. Mię­dzy nimi a wzgórzami rozpościerała się wcięta pośrodku kotlina, przepołowiona dziwnie kolorową smugą. Znalazłszy się całkiem blisko, dostrzegli strumyk o jasnym, piaszczy­stym dnie, przeświecającym spod wody. Oba jego brzegi mieniły się od barw; płynąca woda była obramowana pa­sem błękitnawej zieleni, na zewnątrz niego biegł pas bla­dego różu, a jeszcze dalej — iskrzyły się jak srebro wiotkie rośliny, przetykane gęsto dużymi jak ludzka głowa, pu­szystymi kulami — nad każdą wznosił się trójpłatowy kie­lich ogromnego kwiatu, białego jak śnieg. Zapatrzeni w tę niezwykłą tęczę, zwolnili kroku — kiedy dochodzili do pu­szystych kuł, naraz najbliższe białe “kwiaty" zadrgały i po­woli uniosły się w powietrze. Wisiały chwilę drgającym stadkiem nad ich głowami, wydając słabe brzęczenie, a po­tem wzbiły się w górę, błysnęły w słońcu oślepiającą bielą rozwirowanych “kielichów" i odleciały, aby przysiąść w gąszczu jasnych kuł po drugiej stronie strumienia. Tam gdzie dochodziła do niego bruzda, brzegi łączył jak mo­stek łuk szklistej substancji, podziurawiony w regularnych odstępach okrągłymi otworami. Inżynier spróbował nogą wytrzymałości mostka i powoli przeszedł na drugą stronę — ledwo się tam znalazł, znowu trysnęły mu spod stóp chma­ry białych “kwiatów" i kołowały nad nim niespokojnie jak spłoszone stadko gołębi.
Zatrzymali się nad strumieniem, aby nabrać wody do manierki — oczywiście niepodobna było jej pić, a nie mo­gli przeprowadzić na miejscu analizy, potrzebna im była tylko próbka do późniejszych badań. Doktor zerwał jedną z małych roślinek, tworzących smugę różu — i wsadził ją sobie do dziurki od guzika, niczym kwiatek. Łodyżka cała była oblepiona przeświecającymi cięliście kuleczkami, których woń określił Doktor jako rozkoszną; choć nikt tego nie mówił, żal jakoś było rozstawać się z tym tak pięknym miejscem.
Połogi stok, którym podchodzili, zarastały szeleszczą­ce pod stopami mchy.
— Tam coś jest, na szczycie! — wskazał nagle Koordy­nator. Na tle nieba poruszał się tam w jednym miejscu nieokreślony kształt — w oczy biły co chwila ćmiące błys­ki, kilkaset kroków od szczytu rozpoznali w owym przed­miocie rodzaj niskiej kopułki, która obracała się na osi. Boki jej pokrywały lustrzane sektory, odrzucając ku nim to promienie słońca, to odbicia fragmentów krajobrazu.
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.