— Niezłe rozcięcie masz na nosie — zauważył Jed...

Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
— Co się stało?
— Wpadłem na szklane drzwi — odparł wymijająco Kim.
— Przykra sprawa — powiedział Jed. — Jesteś gotowy do boju?
— Chyba tak.
Jed poprowadził go najpierw przez stołówkę, a potem schodami aż do drzwi przeciwpożarowych. Tutaj się zatrzymał i zaczekał, aż Kim go dogoni. Wyjął coś z kieszeni i wyciągnął rękę do Kima.
— Prawie zapomniałem — powiedział Jed. Upuścił w nadstawioną dłoń Kima dwa małe, leciuteńkie przedmioty.
— Co to jest? — spytał Kim.
— Zatyczki do uszu — wyjaśnił Jed. — Ruchome haki, urządzenia do skórowania i piły okropnie hałasują.
Kim przyjrzał się jednej z małych stożkowatych, gąbczastych zatyczek. One też były żółte.
— Słuchaj — odezwał się Jed. — Masz uwijać się po podłodze i spychać gówno do studzienek z kratami.
— Gówno? — zapytał Kim.
— Owszem — odparł Jed. — Coś nie tak?
— Prawdziwe gówno?
— To mieszanina krowiego kału, rzygowin i krwi — wytłumaczył Jed. — Wszystkiego, co spadnie z góry. To nie jest przyjęcie urodzinowe. Poza tym uważaj na zwisające z szyn tusze, no i ma się rozumieć, uważaj, żebyś się nie poślizgnął. Wywrotka w to bagno to nie piknik —
roześmiał się Jed.
Kim skinął głową i przełknął ślinę. Zrozumiał, że ta upiorna praca będzie wymagała od niego maksymalnego wysiłku.
Jed zerknął na zegarek.
214
— Za niecałą godzinę zatrzymamy linię na przerwę obiadową — oznajmił. — Zresztą to nieważne. Dam ci szansę, żebyś się zaaklimatyzował. Masz jakieś pytania?
Kim przecząco potrząsnął głową.
— Jakbyś miał — dodał Jed — to wiesz, gdzie jest moje biuro.
— Jasne — odparł Kim. Wydawało mu się, że Jed oczekuje odpowiedzi.
— No, nie włożysz zatyczek? — odezwał się tamten.
— A, tak — powiedział Kim. — Zapomniałem.
Kim wcisnął je do uszu i pokazał Jedowi uniesiony kciuk.
Jed otworzył drzwi. Mimo zatyczek w uszach Kima początkowo zamroczyło, gdy uderzyła weń kakofonia dźwięków wylewająca się na schody.
Poszedł za Jedem do hali ubojowej. Miejsce to w niczym nie przypominało tego z sobotniej nocy. Kim sądził, że jest gotów na czekające go doświadczenia, a jednak się mylił. Na widok szyn, po których sunęły ponad tysiącfuntowe, gorące tusze, wśród pisku włączonych maszyn i duszącego zapachu, Kim pozieleniał na twarzy. Gęste, ciepłe powietrze było przesycone odo-rem surowego mięsa, krwi i świeżych odchodów.
Kima oszołomiły także wizualne efekty tego spektaklu. Potężne klimatyzatory na dachu, daremnie starające się utrzymać w pomieszczeniu niską temperaturę, powodowały, że z mar-twych, obdartych ze skóry zwierząt unosiła się para. Setki robotników w pokrwawionych bia-
łych kitlach stały na podniesionych metalowych podestach i rozcinały przesuwające się tusze.
Wszędzie zwieszały się przewody elektryczne, tworząc przedziwne sploty olbrzymiej pajęczyny. Całość przywodziła na myśl surrealistyczny, dantejski obraz piekła — piekła na ziemi.
Jed klepnął Kima w ramię i wskazał na podłogę. Kim popatrzył pod nogi. Hala ubojni tonę-
ła w morzu krowiej krwi, kawałków wnętrzności, wymiocin i wodnistych odchodów. Jed ponownie klepnął Kima. Ten podniósł wzrok. Jed podawał mu już miotłę, gdy zobaczył pozieleniałą twarz Kima i wzdęte policzki.
Jed ostrożnie się cofnął i szybko pokazał ręką w bok.
Kima już mdliło, ale zdołał zasłonić usta dłonią. Powiódł spojrzeniem za palcem Jeda i ujrzał
drzwi z prowizorycznie wymalowanym napisem: Męski.
Kim pognał do ubikacji. Otworzył drzwi i przyskoczył do umywalki. Opierając się o zimny porcelanowy zlew, zwymiotował śniadanie. Kiedy mdłości wreszcie ustąpiły, opłukał zlew i podniósł głowę, aby przyjrzeć się sobie w popękanym, brudnym lustrze. Był bledszy niż kiedykolwiek, co podkreślały jeszcze przekrwione, zmęczone oczy. Jego czoło było zroszone kropel-kami potu.
Opierając się tyłem o zlew, Kim sięgnął po słuchawkę, którą miał zwiniętą pod koszulą.
Drżącymi palcami wydłubał z ucha jedną z zatyczek i wetknął tam słuchawkę.
— Tracy, jesteś tam? — zapytał chrapliwym głosem. — Mam już słuchawkę. Możesz mó-
wić.
— Co się stało? Czy to ty kaszlałeś? — spytała Tracy.
215
— Gorzej niż kaszlałem — wycharczał Kim. — Właśnie oddałem poranne śniadanie.
— Co z twoim głosem? — zaniepokoiła się Tracy. — Czy coś się stało?
— Nie czuję się cudownie — przyznał Kim. — Jestem zakłopotany własną reakcją. Myśla-
łem, że jako lekarz z długoletnim stażem jestem odporny na takie rzeczy. Ale to miejsce jest…
nie do opisania. — Rozejrzał się po ubikacji, która była najplugawszą męską toaletą, w jakiej kiedykolwiek był. Na ścianach widniały plamy i sprośne graffiti, głównie po hiszpańsku. Wyło-
żona płytkami podłoga wyglądała, jakby nikt jej nigdy nie mył; pokrywała ją warstwa krwi i brudu naniesionego z hali ubojowej.
— Chcesz dać sobie spokój? Jeśli o mnie chodzi, nie miałabym nic przeciwko temu.
— Jeszcze nie — odrzekł Kim. — Ale jedno ci powiem. Byłem w ubojni zaledwie dwadzie-
ścia sekund, ale to wystarczyło, żebym stał się wegetarianinem.
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.