Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
— Robercie. Kłóciły się, gdy były dziećmi. Teraz się nienawidzą, to kobiety walczące o mężczyznę. Przez ostatnie trzy lata Jasena była prawie szczęśliwa, bo Luiza cierpiała męczarnie, przytłoczona tęsknotą i ciężarem swojej tajemnicy. — O czym mówisz, Ranelo? Jaką tajemnicę ma Luiza? — Nie pytaj mnie o to. Ona sama ci powie, bo powiedzieć musi, inaczej uczyni to ktoś inny. Wróciłeś... i nadal ją kochasz, o mój Boże. Boję się, Robercie. Jasena nie będzie już mogła cieszyć się cierpieniem Luizy i gdy ta pokaże jej swoje szczęście... Zamilkła. — Co mi chcesz powiedzieć, Ranelo? — zapytałem znowu, czując dziwny, narastający lęk. — Czemu nie mówisz jasno? — Opowiadam ci, co się zmieniło... co zaś nie — uchyliła się od odpowiedzi. — Słuchaj dalej. Wanesa. Jej wysokość Wanesa księżna Se Potres — położyła nacisk na tytule. — Udzielę ci rady, hrabio: nie mów o niej w obecności Dostojnej. — Lecz... dlaczego? — pytałem zdumiony. — Czyżbyś nie znał Wanesy? Czy nie wiesz, jak bardzo jest podobna do naszej matki? A w prowincji Valaquet nie ma miejsca dla dwóch władczyń. Lada dzień wybuchnie otwarta wojna z księstwem Potres. Dostojna nie pisze mi o tym, ale myślę, że dzisiejsze rozruchy w Re Alide stanowią jej początek. Nie wierzyłem własnym uszom. — Ale... Bernard? — Książę Bernard jest księciem bez księstwa — wyjaśniła. Wanesa wypędziła go. Wstałem. — Ranelo! — zawołałem, po równo przerażony i oszołomiony; gotów byłem powziąć podejrzenie, iż nieszczęsna zakonnica postradała zmysły. Nie pozwoliła mi na przetrawienie wieści. Jakby bojąc się, że zaraz zarzucę ją setką pytań, i nie chcąc do tego dopuścić, uderzyła w samo serce: — Nie pytasz o hrabinę Helenę, twoją żonę? Poczułem, jak oblewa mnie lodowaty pot. — Nie, nie pytam. Nie pytałem — bom wymazał z pamięci ową plamę bólu, nienawiści i wstrętu. To było niczynvzły sen. Gdzieś na dnie duszy drżał lęk, że wspomniawszy ów sen, powołam go do istnienia na jawie. O tak, byłem jak dziecko, co okrywa głowę poduszką i wierzy, że nikt go nie widzi. Nie mówiąc (i nawet nie myśląc) o swoim małżeństwie, udawałem, że go nie ma i nigdy nie było... Teraz koszmar zmartwychwstał. Po raz pierwszy w życiu Ranela celowo wyrządziła mi krzywdę. Odczułem, jakby powietrze w celi ściął mróz, a gdzieś, w głębokim tle ciszy, rozbrzmiał ledwie słyszalny jęk śnieżnej zawiei. * * * Była nikim. Zupełnie nikim. Stary szlachcic sprzedał zadłużony majątek i przywiózłszy córkę do Alide, zaraz skonał. Nie umiałem spamiętać, co właściwie mu było; możliwe, że wszystko zgoła. A najbardziej chyba dolegała mu choroba zwana życiem. Dość, że umarł, nie znalazłszy w Re Alide nikogo z dawnych swych przyjaciół i znajomych — a nie znalazł głównie dlatego, że wykruszyła ich starość. Młoda panna z głuchej prowincji miała świetne, choć od dawna zapomniane w Re Alide nazwisko, zamówione posłuchanie u Dostojnej — i nic więcej. Prawda: jeszcze niebywałą urodę. Młody pan, błyszczący jak gwiazda u boku wicekrólowej, swojej matki, minister i naczelny wódz armii, dziedzic bajecznie bogatego hrabstwa, nie dosłyszał nazwiska; zresztą, nim zdołała je dwa razy powtórzyć, dał jej własne, uczyniwszy panią na włościach Rhame Sar. Wbrew woli matki, wbrew woli Rodziny, bo wszystko zwykł był czynić po swojemu. Lecz nie dostrzegł tego, co chyba widzieli inni — a mianowicie tego, że diamentowa piękność jest zupełnie nikim. Maską. Poślubiłem ciało bez duszy. Tę ostatnią otrzymałem w posagu. Pamiętam lęk i przerażenie, jakie mną owładnęły, gdym zobaczył po raz pierwszy diamentową kolię Heleny. Nie, nie kolię nawet... lecz lalkę, na której wisiała. “Wielkj Boże”. Patrzyłem wprost w otchłanne, bezdenne czeluści, rozwarte w miejscu jej oczu; tam nie było powiek, białek ani źrenic — tylko dwie plamy mroku. “Cóż takiego?” — zapytała z uśmiechem... i zamilkła, przerażona snadź widokiem mojej twarzy. Odstępowałem krok za krokiem. Przecierałem twarz, lecz koszmar trwał. “Wielki Boże” — powtarzałem. “Wielki Boże”. “Panie hrabio?” — pytała zdumiona, podchodząc. Słowa i oddech przemieniały się w lodowe igiełki. Czułem szron na policzkach, kąsanych niebywałym mrozem. Nie wiedząc, co czynię — bo nie myśląc — porwałem spośród wiszącego na ścianie oręża drogocenny, inkrustowany złotem kindżał. “Nie podchodź!”. Cofnęła się, przerażona. Uciekając, dostrzegłem diamentową kolię. Nie widziałem jej nigdy wcześniej. Jedyny klejnot Heleny. Rodzinna pamiątka i relikwia.
|
Wątki
|