— Aż tak daleko nie zaszliśmy...

Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Nadal próbuję ich przekonać, żeby nie spalili cię żywcem.
— Postaraj się.
Indian przybywało. W odległości około stu metrów, na skraju lasu widać było ich chaty. Dalej, w górę rzeki, tuż przy brzegu przycupnęło kilka piróg. Dzieci zaczęły się nudzić. Powoli odchodziły od swych mam i brodząc w wodzie pod-chodziły do łódki. Ciekawił je również mężczyzna z białą twarzą. Nate uśmiechnął się i mrugnął do nich, co zostało odwzajemnione. Gdyby Welly nie poskąpił
ciasteczek, Nate miałby się teraz czym podzielić.
Rozmowa toczyła się dalej. Indianin, który mówił w imieniu pozostałych,
od czasu do czasu odwracał się do swych ziomków, nieodmiennie budząc pełną
skupienia uwagę. Ich język składał się z prymitywnych dźwięków, wydawanych
z możliwie jak najbardziej nieruchomych warg.
— Co mówi? — warknął Nate.
— Nie wiem — odparł Jevy.
Mały chłopczyk oparł rękę o burtę łodzi i przyglądał się białemu mężczyźnie wielkimi, czarnymi oczami.
— Cześć — powiedział cicho i Nate zrozumiał, że dotarli do celu. Tylko on
usłyszał chłopca. Pochylił się do przodu i odpowiedział cicho:
— Cześć.
— Do widzenia — powiedział chłopiec nie poruszając się. Rachel Lane na-
uczyła go przynajmniej dwóch angielskich zwrotów.
— Jak się nazywasz? — zapytał Nate ledwo słyszalnym szeptem.
— Cześć — powtórzył malec.
Tłumaczenie pod drzewem najwyraźniej osiągnęło ten sam postęp. Mężczyźni
wdali się w ożywioną dyskusję. Indianki milczały.
— Co z tą kobietą? — powtórzył Nate.
— Pytałem. Nie odpowiedzieli.
— Co to oznacza?
— Nie jestem pewien. Myślę, że ona tu jest, ale z jakiejś przyczyny niechętnie o tym mówią.
— Dlaczego niechętnie?
Jevy zmarszczył brwi i odwrócił wzrok. Skąd miał wiedzieć?
Rozmowa dobiegła końca i Indianie się oddalili, najpierw mężczyźni, potem
kobiety, a na końcu dzieci. Szli jedyną ścieżką prowadzącą do wioski, kolejno znikając z oczu.
163
— Obraziłeś ich?
— Nie. Chcą się naradzić.
— Myślisz, że ona tu jest?
— Tak. — Jevy usiadł na swoim miejscu w łodzi i przygotował się do drzemki.
Dochodziła trzynasta w każdej strefie czasowej. Lunch składał się z pokruszonego herbatnika.
Wędrówka rozpoczęła się około piętnastej. Mała grupka młodych mężczyzn
poprowadziła ich w głąb lądu po piaszczystej ścieżce do osady, między chatami, których mieszkańcy wybiegli obejrzeć niecodzienny pochód, potem dalej, inną ścieżką w las.
To marsz śmierci, pomyślał Nate. Zabierają nas do dżungli na jakiś krwawy
rytuał z epoki kamienia łupanego. Podążał za spokojnym Jevym, który szedł za-maszystym krokiem.
— Gdzie, do diabła, idziemy? — Nate zasyczał jak jeniec wojenny, który nie
chce rozdrażnić swych oprawców.
— Spokojnie.
W lesie ukazał się prześwit i znów znaleźli się w pobliżu rzeki. Indianin na czele stanął nagle i wskazał coś ręką. Nad brzegiem wody wielka anakonda wygrzewała się na słońcu. Była czarna z żółtymi plamkami na podbrzuszu i miała co najmniej trzydzieści centymetrów w obwodzie.
— Jaka jest długa? — zapytał niespokojnie Nate.
— Ma sześć, może siedem metrów. Wreszcie zobaczyłeś anakondę — powie-
dział Jevy.
Pod Nate’em ugięły się kolana i zaschło mu w ustach. Żartował sobie o wę-
żach, ale widok prawdziwego, długiego i potężnego gada był wstrząsający.
— Niektórzy Indianie czczą węże — poinformował Jevy.
To co tu robią nasi misjonarze? — pomyślał Nate. Musi zapytać Rachel o te
praktyki.
Miał wrażenie, że komary zajmują się tylko nim. Indianie wyglądali na cał-
kowicie odpornych. Jevy też ani razu nie uderzył się po skórze. Nate tłukł się po całym ciele i drapał do krwi. Środek owadobójczy został w łodzi wraz z namiotem, maczetą i wszystkim, co w tym momencie posiadali, a co, bez wątpienia, przeszukiwały teraz dzieci.
Wędrówka miała posmak przygody przez pierwsze pół godziny, lecz później
upał i komary wprowadziły pewną monotonię.
— Daleko jeszcze? — zapytał Nate, nie oczekując zresztą dokładnej odpowie-
dzi.
Jevy powiedział coś do przewodnika, który też coś mu odpowiedział.
164
— Niedaleko — przetłumaczył. Przecięli kolejną dróżkę, potem inną, szerszą.
Wkrótce zobaczyli pierwsze chaty i poczuli dym.
Jakieś dwieście metrów od wioski indiański przewodnik wskazał na zacienio-
ny teren w pobliżu rzeki. Zaprowadzono Nate’a i Jevy’ego do pomostu zrobionego z trzciny cukrowej powiązanej sznurkiem. Zostawiono ich pod nadzorem dwóch
Indian, pozostali ruszyli do wioski.
Po pewnym czasie dwaj Indianie poczuli znużenie i postanowili się zdrzem-
nąć. Oparli się o pień drzewa i niedługo potem zasnęli.
— Chyba moglibyśmy uciec — odezwał się Nate.
— Dokąd?
— Jesteś głodny?
— W pewnym sensie. A ty?
— Nie, ja jestem obżarty — żachnął się Amerykanin. — Dziewięć godzin
temu zjadłem siedem cienkich pysznych ciastek. Przypomnij mi, żebym dowalił
Welly’emu, jak go zobaczę.
— Mam nadzieję, że ma się dobrze.
— Dlaczego miałby się nie mieć? Wyleguje się w moim hamaku, popija świe-
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.