Jack znowu się zatoczył...

Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Świat miał cały czas ochotę rozmazywać się mu przed oczami. Po plecach chłopca ściekały strużki krwi. Popatrzył na Osmonda z szybko budzącą się nienawiścią. Dobrze było ją czuć; stanowiła pożądane antidotum na strach i zamęt w głowie.
To ty to zrobiłeś - zraniłeś mnie, pobiłeś. Posłuchaj mnie, dziadu, jeśli będę miał szansę ci odpłacić...
- Nic ci się nie stało? - szepnął kapitan.
- Nic.
- Co?! - wrzasnął Osmond do dwóch mężczyzn, którzy przeszkodzili w katowaniu Jacka.
Pierwszym z nich był jeden z dandysów, których Jack i kapitan minęli po drodze do tajemnej komnaty. Drugi nieco przypominał woźnicę, którego chłopiec zobaczył wkrótce po powrocie do Terytoriów. Mężczyzna wyglądał na porządnie wystraszonego - oraz nieźle poturbowanego: krew wzbierała w rozcięciu po lewej stronie głowy, zdążyła już pokryć połowę jego twarzy. Miał rozdarty kaftan i podrapane lewe ramię.
- Co ty wygadujesz, ośle?! - nie przestawał krzyczeć Osmond.
- Wóz mi się przewrócił na zakręcie po drugiej stronie Wioski Podręcznych - powiedział woźnica powoli, z pełną oszołomienia cierpliwością kogoś znajdującego się w głębokim szoku. - Mój syn się zabił, panie. Beczki zgniotły go na śmierć. W ostatni Dzień Zagród skończył szesnaście lat. Jego matka...
- Co?! - krzyknął znowu Osmond. - Beczki? Piwo? Chyba nie “Królewskie Włości”? Nie chcesz chyba powiedzieć, że przewróciłeś wóz pełen “Królewskich Włości”, durny koźli członku? Chyba nie chcesz mi tego powiedzieć, praaaaawdaaaaa?!
Osmond uniósł głos przy ostatnim słowie jak człowiek bezlitośnie parodiujący operową diwę. Równocześnie znów zaczął tańczyć... tym razem jednak z gniewu. Było to zestawienie tak upiorne, że Jack musiał zakryć usta dłońmi, by zdusić mimowolny chichot. Przy tym ruchu koszula otarła się o pokryty szramami grzbiet; to go otrzeźwiło, zanim kapitan wypowiedział choćby jedno słowo ostrzeżenia.
- Skończył dopiero szesnaście lat w ostatni Dzień Zagród - podjął cierpliwie woźnica, jakby Osmondowi umknął jedyny istotny fakt (pewnie chłopu tak właśnie się wydawało). - Jego matka nie chciała, żeby ze mną jechał. Nie mam pojęcia, co...
Osmond podniósł pejcz i zamachnął się nim ze świstem, z oślepiającą, niespodziewaną prędkością. W jednej chwili trzymał rękojeść luźno w dłoni, a rzemienie z niewyprawionej skóry walały się w błocie; w następnej rozległo się trzaśniecie, tym razem przypominające nie tyle dwudziestkędwójkę, ile dziecięcą pukawkę. Woźnica zatoczył się w tył z wrzaskiem, przyciskając dłonie do twarzy. Spomiędzy brudnych palców obficie ściekała świeża krew.
- Mój panie! Mój panie! - wystękał zduszonym, charczącym głosem i zwalił się na ziemię.
- Chodźmy stąd - jęknął Jack. - Szybko!
- Zaczekaj - odrzekł kapitan.
Posępny wyraz jego twarzy zdawał się odrobinę ustępować. W jego oczach pojawiło się coś, co można było uznać za nadzieję.
Osmond obrócił się w stronę dandysa, który cofnął się o krok, mieląc bezdźwięcznie jakieś słowa w ustach.
- Czy to były “Królewskie Włości? - stęknął Osmond.
- Osmondzie, nie powinieneś się tak nadwerężać...
Chudy mężczyzna śmignął w odpowiedzi lewym nadgarstkiem; stalowe ostrogi na końcach rzemieni zabrzęczały o buty dandysa. Mężczyzna cofnął się jeszcze o krok.
- Nie mów mi, co mam robić, a czego nie - rzucił Osmond. - Odpowiadaj tylko na pytania. Jestem rozdrażniony, Stephen, wyjątkowo nieznośnie i niewątpliwie rozdrażniony. Czy to były “Królewskie Włości”?
- Tak - odrzekł Stephen. - Przykro mi to mówić, ale...
- Na trakcie na Rubieże?
- Osmond...
- Na trakcie na Rubieże, cieknący członku?
- Tak - stęknął Stephen.
- Oczywiście - rzekł Osmond, a jego chudą twarz rozszczepił koszmarny, biały uśmiech. - Gdzież jest Wioska Podręcznych, jeśli nie przy trakcie na Rubieże? A może wioska potrafi latać z miejsca na miejsce? Hę? Czy wioska mogła w jakiś sposób przelecieć z jednego traktu na drugi, Stephen? Mogła? Mogła?
- Nie, Osmondzie, oczywiście, że nie.
- Nie. Wobec tego po całym trakcie na Rubieże walają się beczki, zgadza się? Czy mam rację, zakładając, że beczki i przewrócony wóz tarasują trakt na Rubieże, a najlepsze piwo Terytoriów wsiąka w ziemię, by mogły się go opić glisty? Zgadza się?
- Tak... tak, ale...
- Traktem na Rubieże nadjeżdża Morgan! - krzyknął Osmond. - Nadjeżdża Morgan, a sami wiecie, jak obchodzi się ze swoimi końmi! Jeżeli karoca wyjedzie z zakrętu prosto na ten bajzel, woźnica może się nie zatrzymać! Jego karoca może się wywrócić! On sam może zginąć!
- Boże-drogi - powiedział Stephen, jakby to było jedno słowo.
Jego blada twarz zrobiła się jeszcze o dwa odcienie bielsza. Osmond powoli pokiwał głową.
- Myślę, że gdyby karoca Morgana miała się wywrócić, wszyscy powinniśmy modlić się raczej o jego śmierć niż powrót do zdrowia.
- Ale... ale...
Osmond odwrócił się od niego i prawie biegiem zawrócił do miejsca, gdzie stał kapitan Gwardii Zewnętrznej i jego “syn”. Za plecami chudego mężczyzny nieszczęsny woźnica nadal wił się na ziemi, stękając bez ustanku “Mój panie! Mój panie!”.
Wzrok Osmonda spoczął na Jacku, po czym minął go, jakby go tu w ogóle nie było.
- Kapitanie Farren - powiedział. - Śledziłeś wydarzenia ostatnich pięciu minut?
- Tak, Osmondzie.
- Śledziłeś je uważnie? Zgłębiłeś ich istotę? Zgłębiłeś ją jak najdokładniej?
- Tak. Tak sądzę.
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.