Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Myślałam, że jest pomylony, ale okazuje się, że nie. Wiedział, co mówi.
— Wylizane, przepraszam, co. . . ? — spytał sierżant nieco zaskoczony. Jakim cudem zdołaliśmy złożyć relację o wydarzeniach, omijając wylizanego Nixona, było nie do pojęcia, niemniej postać jego pojawiła się dopiero teraz. Sier- żant Bielski okazał wielkie zainteresowanie. Z szaloną uwagą wysłuchał szczegó- łowego opisu jego powierzchowności, zachowania oraz hipotetycznych cech cha- rakteru, nie zgłaszając żadnych pretensji o zatajenie tych wieści we wcześniejszym śledztwie. Przeciwnie, wyglądał nawet tak, jakby był wdzięczny Teresie i Frankowi za przyznanie mu w tej kwestii pierwszeństwa. Ożywił się wyraźnie i w oku zaczęło mu coś błyskać. — Chyba mi się już trochę układa — oznajmił z zadowoleniem i zapatrzył się w dal. Medytował długą chwilę, najwidoczniej przetrawiając wszystkie uzyskano informacje, prawdopodobnie nawet wyobrażał sobie kolejne wydarzenia, bo nagle zwrócił się do Michała. — Naprawdę ta świnia rzuciła się na pana? — spytał z lekkim niedowierza- niem. Michał popadł w okropne zakłopotanie. — Nie. . . Raczej nie. . . Ale tak wyglądało. . . To znaczy, teraz mi się wydaje, że ona po prostu zleciała. Wlazła na tę kupę kamieni i runęła razem z nimi. Ale 161 daję słowo, że wyglądała jak gruby facet w czarnej opończy, który się rzuca prosto na mnie! — Po cholerę właziła na kamienie? — A skąd ja mam to wiedzieć? W każdym razie runęła z góry. . . — Pewnie lubiła wspinaczkę — podsunęła jadowicie Teresa. — No dobrze, mogę wam powiedzieć — rzekła wspaniałomyślnie Lucyna. — Tam leżały resztki chleba. . . — Aaa. . . ! — ucieszył się sierżant z taką ulgą, jakby motywy postępowania nieboszczyka wieprza stanowiły dla niego ciężką zgryzotę. — Jeżeli chleb, to rozumiem. Świeży? — Świeży. Pewnie Michał wyrzucił. Michał przypomniał sobie, że istotnie szczątki posiłku cisnął na kamienie. Ale głównie były to kości kurczaka, chleba co najwyżej okruszyny, ewentualnie kawałek skórki z otrębami. Wyraził wątpliwość, czy tak nędzna przynęta mogła zwabić zwierzynę, cóż to jest, okruszyny dla takiego wielkiego wieprza! — Nie szkodzi — uspokoił go sierżant. — Świnie mają dobry węch, a na świeży chleb szczególnie łase. Co do tej studni państwa, to nie wiem. . . Mało mamy ludzi i nie da rady ustawić posterunku. Ale póki co, może by położyć na niej coś cholernie ciężkiego? Pomysł wydał się nam doskonały. Studnia musiała ustąpić żniwom i pocze- kać jeszcze dwa dni, atmosfera bowiem była niepokojąca. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały nadciąganie burzy połączonej nawet, być może, z gra-dobiciem i kwestie agrarne pchały się natrętnie na pierwszy plan. Do pszenicy na następny dzień Franek miał zamówiony kombajn, siano jednakże musiały ratować ludzkie ręce. Kołaczące się w rodzinie resztki przyzwoitości nie pozwoliły rzucić na pastwę losu zagrożonego mienia. Dyskusja na temat czegoś cholernie ciężkiego od razu oparła się o mój samo- chód. Propozycję, żeby od strony łąki wjechać za oborę, zatrzymać się na dziurze i tak go zostawić, odrzuciłam z oburzeniem i wstrętem nie tylko z uwagi na całkowitą niemożność przekopania się przez kamienne zwały, ale także ze względu na skutki. Zdenerwowany bandzior mógł mi przez zemstę zdemolować cały pojazd. 162 Rodzina nie nalegała, Franek po namyśle przypomniał sobie, że ma stare koło od kieratu, leżące luzem w stodole. Dwóch silnych ludzi jakoś zdoła je podnieść, jeden absolutnie nie da rady. Koło od kieratu legło zatem na połowicznie rozkopanej studni, skutecznie za- mykając wszelki dostęp do niej. Noc przebiegła spokojnie, na szarym piaseczku za oborą widoczne były nazajutrz wyłącznie psie ślady i w niespokojnych duszach zakwitła nadzieja, że pojedynek ze złoczyńcą udało nam się wreszcie wygrać. Burza wybuchła późnym popołudniem i przeszła nieco bokiem, nie czyniąc szkód godnych uwagi. Tuż przedtem zdążyłam wrócić z Warszawy, dokąd uda- łam się po zdjęcia z nogami bandyty. Przy wieczornym posiłku podobizny tajem- niczych podeszw spoczywały bez mała przy każdym talerzu i krążyły z rąk do rąk, wywołując różne objawy wysiłków umysłowych. Marek twierdził, że sprawa jest jasna, fotografie stanowią niezbity dowód i teraz już każdy powinien sam sobie wszystko wydedukować. On wydedukował, a zatem i my możemy. — Ja nie zgadnę — oznajmiła Teresa z urazą. — Nie znam osobiście wszyst-
|
Wątki
|