Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Być blisko i przyglądać się.
Rozdział 58Porywacze w końcu odezwali się do dyrektorów MetroHartford. O trzynastej dziesięć. Do godziny zero pozostało już tylko trzydzieści pięć minut. Wiedzieliśmy, co będzie, jeśli nie dotrzymamy terminu. Albo jeśli nie dotrzymają go porywacze, może nawet celowo. Popędziliśmy z Betsey do hotelu Mayflower. Odkryliśmy dwie rzeczy. Niby drobne, ale w tej sytuacji wydawały się ważne. Pierwszą były drzwi kuchenne wychodzące na zaułek z zatoką dla zaopatrzenia. W czasie inauguracji Clintona parkowała tam Secret Service. Weszliśmy tamtędy niezauważeni. Drugą były wąskie, metalowe schody za Salą Chińską, w której siedzieli dyrektorzy MetroHartford. Prowadziły na galeryjkę nad rotundą. Wskazali je nam agenci FBI. Były tam małe okienka. Mogliśmy przez nie patrzeć i słuchać, nie będąc widziani. Wdrapaliśmy się z Betsey na górę i ukucnęliśmy wysoko nad salą. Zdążyliśmy. Porywacze wciąż byli na linii. Przez głośnik w Sali Chińskiej usłyszeliśmy jednego z nich. – Domyślamy się – powiedział – że zawiadomiliście już FBI i zapewne policję waszyngtońską. Nie mamy nic przeciwko temu. Spodziewaliśmy się tego. Witamy agentów Biura. Uwzględniliśmy was w naszych planach. Wymieniliśmy z Betsey poirytowane spojrzenia. Supermózg bawił się z nami. Tylko po co? Zbiegliśmy na dół i przyłączyliśmy się do grona osób obecnych w Sali Chińskiej. W głowie roiło mi się od pytań. Supermózg potrafił wytrącić nas z równowagi. Aż za dobrze. – Po pierwsze – ciągnął porywacz – powtórzę nasze żądania co do okupu. To ważne. Stosujcie się do instrukcji. Jak wiecie, pięć z trzydziestu milionów ma być w nieoszlifowanych diamentach. Włożycie je do brezentowego worka. Do ośmiu następnych zapakujecie banknoty. Same dwudziestki i pięćdziesiątki. Żadnych setek, farby, urządzeń naprowadzających. Wszystkich worków nie może być więcej niż dziewięć. Z kim rozmawiam? Betsey przysunęła się do mikrofonu. Ja też. – Tu agentka specjalna FBI, Elizabeth Cavalierre. Kieruję tą sprawą. – Alex Cross, detektyw z policji waszyngtońskiej i łącznik z Biurem. – W porządku. Znam wasze nazwiska i waszą reputację. Macie dla nas pieniądze? – Mamy – odrzekła Betsey. – Gotówka i diamenty są tutaj, w Mayflower. – Doskonale. Będziemy w kontakcie. Porywacz wyłączył się. Szef MetroHartford wybuchnął. – Wiedzieli, że tu jesteście! Boże, co myśmy zrobili! Zabiją zakładników! Położyłem mu rękę na ramieniu. – Spokojnie. Przygotowaliście wypłatę dokładnie tak, jak sobie życzyli? Skinął głową. – Dokładnie tak. Diamenty przywiozą lada chwila. Pieniądze już są. Z naszej strony robimy wszystko, co można. A wy? – I nikt z MetroHartford nie wie, gdzie ma być dostarczony okup? – zapytałem łagodnie. – To ważne. Prezes zarządu był wystraszony. Nie bez powodu. – Słyszał pan tamtego. Powiedział, że będziemy w kontakcie. Na razie nie wiemy, gdzie dostarczyć okup. – To dobra wiadomość, panie Dooner. Porywacze są zawodowcami. My też. Nie wierzę, żeby już kogoś skrzywdzili. Zaczekamy na następny telefon. Wymiana to dla nich najtrudniejsza część operacji. – W tym autokarze jest moja żona – odparł szef MetroHartford. – I córeczka. – Wiem – przytaknąłem. Wiedziałem również, że Supermózg lubi krzywdzić rodziny. Rozdział 59Robiliśmy, co mogliśmy, ale na razie byliśmy na ich łasce. A czas uciekał. Żaden helikopter ani samolot nie zauważył autokaru. Albo porywacze szybko go ukryli, albo zmienili oznaczenie alfanumeryczne na dachu. Wojskowe śmigłowce z wykrywaczami ciepła też niczego nie znalazły. O trzynastej dwadzieścia w Sali Chińskiej hotelu Mayflower znów zadzwonił telefon. Odezwał się ten sam denerwujący, mechanicznie zniekształcony głos. – Ruszamy. W recepcji jest przesyłka dla pana Doonera. Kilka handie-talkie. Przynieście je wszystkie. – Ruszamy? Dokąd? – zapytała Betsey. – My po nasze bogactwo, wy, żeby pakować pieniądze i diamenty. Załadujecie je do furgonetki i pojedziecie na północ Connecticut Avenue. Jeśli zboczycie z trasy, którą wam podam, zabijemy zakładników. Telefon umilkł. Furgonetkę zaparkowaliśmy w zaułku przy drzwiach kuchni hotelowej. Porywacze wiedzieli o tym. Tylko skąd? I co z tego wynikało? Betsey, ja i dwaj agenci wskoczyliśmy do furgonetki i pojechaliśmy do Connecticut Avenue. Byliśmy na Connecticut, gdy odezwało się moje handie-talkie. Agenci FBI nazywają tak walkie-talkie. Porywacz przy telefonie też je tak nazwał. Co znaczył ten ślad? O ile to był jakiś ślad. Czy facet chciał nam po prostu pokazać, że wszystko o nas wie? – Detektyw Cross? – Tak. Jesteśmy na Connecticut Avenue. Co dalej? – Wiem, gdzie jesteście. Słuchaj uważnie. Jeśli zobaczymy nad wytyczoną trasą jakieś samoloty czy helikoptery obserwacyjne, zastrzelimy zakładników. Jasne? – Najzupełniej – odrzekłem. Spojrzałem na Betsey. Musiała natychmiast odwołać obserwację z powietrza. Wyglądało na to, że porywacze wiedzą o wszystkim, co robimy.
|
Wątki
|