I nagle przejrzałem...

Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.

Nie stałem w podziemnej cysternie trzymając w raku dyscyplinę, tylko na rozsłonecznłonym skwerku przed dziesięcioma laty z niemieckim karabinem w dłoni. I to nie Conchis grał obecnie rolę Wimmla. Wimmel tkwił we mnie, w mojej podniesionej ręce, w całej mojej prze­szłości, a przede wszystkim w tym, co wyrządziłem Alison.
Im lepiej zrozumiesz, na czym polega wolność, tym mniej będziesz z wolności korzystał.
Tak, moja wolność polegała na tym, żeby nie ude­rzyć, choćby miało mnie to nie wiem ile kosztować, choć­by miało to zabić we mnie osiemdziesiąt aspektów mojej osobowości, cokolwiek mieliby o mnie pomyśleć obser­wujący mnie ludzie, choćby miało to potwierdzić ich przewidywania, choćby mieli uznać to za wybaczenie, uważać, że wystrychnęli mnie na dudka. Opadła mi ręka, do oczu napłynęły łzy gniewu i zawodu.
Tak, ku temu zmierzały wszystkie manewry Conchisa, wszystkie te szarady psychologiczne, teatralne, metapsychiczne, erotyczne. Oto stałem tak jak on stał przed par­tyzantem, i zaczynałem rozumieć, że czasem w najdziw­niejszych momentach trzeba spłacać stare długi, że bar­dzo dziwną cenę płaci się za to, co się zrobiło.
Grupa jedenastu stała pod ścianą wokół lektyki, tak jakby jej przede mną pilnowali. Spojrzałem na June, uni­kała mojego wzroku. Poczułem, że się boi, że nie jest mnie pewna.
Białe plecy.
Podszedłem do tych jedenastu ludzi, do Conchisa. Sto­jący obok niego “Anton” zrobił pół kroku naprzód. Wi­działem, że spręża się do skoku. Joe także przyglądał mi się jastrzębim okiem. Stanąłem przed Conchisem i poda­łem mu dyscyplinę rękojeścią naprzód. Wziął ją nie od­rywając oczu od moich oczu. Długośmy na siebie patrzyli, to samo co zawsze małpie, baczne spojrzenie.
Oczekiwał, że się odezwę, że coś powiem. Ale nie chcia­łem. I nie mogłem.
Przebiegłem wzrokiem po twarzach tych jedenastu osób. Wiedziałem, że są to aktorzy i aktorki, ale nawet najwy­bitniejsi przedstawiciele tego zawodu nie potrafiliby nie mówiąc ani słowa udać ludzi inteligentnych, doświadczo­nych i intelektualnie uczciwych. Nie braliby też udziału w takim przedstawieniu tylko dla pieniędzy, choćby Conchis wypłacał im nie wiem jak wysokie gaże. Połączyło nas dziwne porozumienie, jakbyśmy wzajemnie poczuli do siebie szacunek. Może z ich strony była to tylko ulga, że jestem taki, za jakiego mnie w gruncie rzeczy uwa­żali, choć poniżali mnie i upokarzali, a ja niewyraźnie czułem, że znalazłem się w znacznie głębszym, mądrzejszym, bardziej ezoterycznym towarzystwie, w którym nie powinienem się odzywać bez narażenia się na niebezpie­czeństwo. Stojąc tak naprzeciwko ich milczenia, ich twa­rzy pozbawionych wrogości, ale niezdolnych do pobłaża­nia, obojętnych na mój gniew, równie nieprzeniknionych co twarze na flamandzkich obrazach poczułem, że się niemal fizycznie kurczę. Ogarnęło mnie poczucie własnej ma­łości tak jak wobec pewnych dzieł sztuki, pewnych od­wiecznych prawd.
Potwierdzenie tego dojrzałem w oczach Conchisa: coś jeszcze, prócz eleutheria, zostało udowodnione w trakcie tego eksperymentu. I byłem jedyną osobą na sali, która nie wiedziała, o co chodziło. Zaglądałem Conchisowi w oczy, ale z równym skutkiem mógłbym się wpatrywać w ciemność nocy. Przez umysł przeleciało sto myśli, sto słów zadrżało na wargach i zamarło.
Nikt nie udzielił mi odpowiedzi, nikt się nie poruszył.
Szybko wróciłem na swój “tron”.
Patrzyłem, jak wychodzą studenci, jak rozwiązuje się ręce Lily i June pomaga jej się ubrać. Potem wyszły za innymi. Zabrano także ramę. Pozostała już tylko grupa dwunastu. Kolejno skłaniali się i wychodzili, prawdziwy chór z Sofoklesa.
Mężczyźni przepuścili kobiety, pierwsza zniknęła Lily. Ale kiedy ostatni z mężczyzn opuścił salę, wróciła na chwi­lę, stanęła w sklepionym przejściu, spojrzała na mnie wzro­kiem pozbawionym wyrazu i mogłem się tylko domy­ślać, dlaczego chciała, żebym jeszcze raz na nią spojrzał, czy też dlaczego sama chciała spojrzeć na mnie po raz ostatni.
 
 
62
 
Zostałem sam z trzema strażnikami, którzy mnie tu przyprowadzili. Adam poczęstował mnie papierosem. Za­paliłem: czułem zarazem gniew, ulgę i rozterkę. Dręczyło mnie uczucie, że powinienem był ostro na nich natrzeć, denuncjując ich niecne praktyki, a równocześnie wiedziałem, że tylko postąpiwszy tak, jak postąpiłem, ocaliłem resztkę godności. Kończyłem już papierosa, kiedy Adam spojrzał na zegarek, a potem na mnie.
- Pora...
Wskazał na kajdanki zwisające z poręczy fotela.
- Koniec z tym. Nie zrozumiałeś? - Wstałem, ale oni chwycili mnie za ręce. Głęboko odetchnąłem. Adam wzruszył ramionami.
- Bitte.
Dałem się przykuć do tamtych dwóch mężczyzn. Adam przyniósł knebel. Tego było już za wiele. Zacząłem się wyrywać, ale oni przytrzymali mnie mocno. Znów by­łem bezbronny, znów nie miałem wyboru. Adam nałożył mi knebel, tyle że tym razem nie przylepił go plastrem. Wyszliśmy łukowym przejściem, ale zaraz za nim skrę­ciliśmy w prawo, nie w lewo, zatem nie wracaliśmy tą drogą, którą przyszliśmy. Dwadzieścia, może trzydzieści kroków, potem pięć stopni w dół i weszliśmy do innej dużej sali czy też cysterny.
Popchnięto, mnie w tył, coś dłubano przy kajdankach. Nagle moje lewe ramię zostało uniesione do góry, rozległ się szczęk i uświadomiłem sobie ze zgrozą, co zaszło. Przykuwano mnie do ramy. Zacząłem naprawdę walczyć. Atakowałem kopiąc mężczyznę, do którego byłem jeszcze przykuty. Gdyby chcieli, mogliby mnie zmasakrować. By­ło ich trzech, ja nic nie widziałem, opór był śmieszny. Ale musiano im wydać rozkaz, żeby traktowali mnie łagodnie. Więc tylko przykuli do drugiego kółka moją drugą rękę, i zdjęli mi maskę.
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.