Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
─ Bonjour! ─ powiada. ─ Bonjour, co tam słychać? ─ odpowiada Poniatowski, podnosząc się na pół na przywitanie. ─ Kawę pijesz? Daj no! ─ Zaraz. Murat usiadł na polowym krześle. ─ He, na moją duszę, ale się poczubimy! ─ I ja tak myślę! ─ Mały kapral, pan szwagier, zamyślony. ─ Nie dziwota. ─ Albo, albo. Kości rzucił. Alea jacta sunt. ─ Est ─ poprawił Poniatowski. ─ He, Pepi, dobra ta twoja polska kawa, ale wiesz?! ─ No? ─ Co ja tu za jałóweczkę w jednej oborze wynalazłem! ─ No?! ─ Niemeczka, ale no, powiadam ci! Rarytas! Oczy jak niebo! A ty co? ─ Jakoś mi to nie na myśli teraz. ─ Tobie?! Nie wierzę! Mały kapral narzeka na mnie, że na każde dwadzieścia cztery go- dziny potrzebuję ─ aleś i ty nie gorszy! Książę Józef uśmiechnął się. ─ To minęło ─ rzekł. ─ E? ─ zaniepokoił się Murat, ─ Nie wierzę. No, ale mówię ci ─ rzepa! Trochę krowami zalatuje, ale to nic! ─ Sameś ją wygrzebał? ─ Sam. Ledwiem z konia wczoraj wieczorem zesiadł, zaraz się na poszukiwanie wybra- łem. Mam węch! Gdzie, jak gdzie ─ rżnę do obory. Krowy tu, krowy tam patrzę ─ doi. Ja do niej! Ona w krzyk! Pęc! Mleko się wylało! ─ Jak to? Toś tak zaraz? ─ A cóżeś ty myślał? ─ No, ale gdzie? Na gnoju? ─ Burkę rzuciłem. Trochę się poplamiła. ─ I pachnie, hę? 289 ─ Wziąłem inną. Co gorzej, że mam ze sobą tylko jedne białe spodnie, a gdziesiem kola- nem nieostrożnie utknął. Diabeł nadał, że właśnie w tych spodniach byłem. Napoleon mnie ostrzegał, że mogę kilku par potrzebować. ─ No i co? ─ Einmal ist keinmal! To jedyne mądre szwabskie przysłowie. No i na dziś zamówiłem. Tanio ─ dukata dałem. Ale patrz no! Widzisz?! Tam! Na wzgórzu rychtowali się niespodzianie Kozacy. ─ Widzę ─ rzekł spokojnie Poniatowski. ─ Kozacy. Jazda na nich! Bierz ułanów! ─ Zaczekaj, tylko tej filiżanki dopiję. Hej tam! Do ataku komenderować! Kawę mi tu cie- pło trzymać ─ zwrócił się do ordynansa. Dzyń! Dzyń! Dzyń! ─ Murat leciał już ku koniowi. Poniatowski wstał, otarł usta rogiem serwety, popatrzył ku Kozakom, zmierzył dystans i kazał sobie wierzchowca podawać. Za chwilę jak wicher gnali ułani; Murat i Poniatowski na przedzie. Ze wzgórza na równinę spływali chmurą Kozacy. Jechał Wartałowicz na tęgim szpaku i w plecy rotmistrza Zaremby patrzył. Kazał go Za- remba w samym środku pierwszego szeregu postawić, gdyż za nim ze szczególną odwagą szarżowali żołnierze. ─ Z Wartałowiczem jak w taniec! ─ mówili. Zbliżały się linie do siebie. Wtem, kiedy już sto kilkadziesiąt tylko kroków je dzieliło i ułani, podprowadzani przez księcia po równinie ku wzgórzu zrazu truchtem, największy galop brali, ulewa strzał wzbiła się spoza grzbietów kozackich w powietrze i spadła, zza daleka puszczona, poprzed pierwszym szeregiem na ziemię. ─ Baszkiry! Kałmuki! ─ poczęli wołać ułani. Dwaj świetni wodzowie mknęli naprzód. Burka futrzana rozwiała się na ramionach Poniatowskiego, biały pióropusz powiewał nad głową Murata. ─ Marsz! Marsz! ─ zawołał książę, a koń jego wyciągnął się struną. ─ Marsz! Marsz! Szalony pęd dech zapierał. Wartałowicz lancę wpół ucha końskiego pochylił i patrzył na czako księcia. Nowa ulewa strzał ponad głowy Kozaków padła na jeźdźców polskich. Książę spisę kozacką szablą odtrącił. Bój zawrzał. Zderzyli się jak drzewa powodzią nie- sione, gdy wir pchnie jedne na drugie. Zawyło „hurra!” kozackie. Lecz Kozacy poza pierwszymi szeregami zwrócili się nagle w lewo. Podczas gdy Baszkiry i Kałmuki, rozpierzchając się po polu, z łuków jazdę polską razili z prawego boku, pułk kozacki umykał w lewo. Spojrzał Poniatowski na Murata. Doświadczonemu wodzowi podejrzaną się ta ucieczka wydała. Lecz Murat, zapamiętały, wrzeszcząc włoskie obelgi, gnał za Kozakami z wzniesioną szablą. Nie wypadało go opuścić samego, skinął książę pałaszem i powiódł swoich, których po flankach zasłaniały pojedyncze plutony. Murat dopadł Kozaków i siekł; żołnierz się roz- palił i ścigał z wytężonymi lancami. Gdy został podprowadzony chytrze na bliskie wzgórze, inny pułk kozacki od prawej strony nagle się pojawił i od razu wyciągniętym galopem na uła- nów Poniatowskiego biec począł. Dojrzał go książę. Nie było mowy o porządnym kontrataku. Wyrwał kilkudziesięciu ułanów z najbliższych sobie i w skoku niemal konia zwijając, przeciw ruszył. Tuż za wodzem naczelnym znalazł się Wartałowicz. Ci Kozacy gruchnęli w ułanów jak taran. Spisą jeden księcia samego pchnął w prawą rękę niżej łokcia. Drgnął książę w siodle. Poznali go Kozacy i sześciu objechało go niemal wkoło. Wtem jako bijak cepów w dłoniach tęgiego chłopa upada na snop zboża, z takim zamachem 290 straszliwym spadł na nich niemy ułan. Gdy książę jednego, co od piersi nacierał, szablą ze siodła strącił, niby wicher młode drzewa, lanca Wartałowicza w młyniec puszczona dwu dru- gich z koni zniosła. Gdy pękło drzewo od ciosu, niemy ułan szabli wydobyć nie zdążył, lecz najbliższego od prawej, przechyliwszy się, Kozaka z kułbaki wyrwał i w nacierającego na księcia oficera, który już szpicem szaszki godził w plecy, jako worem mąki grzmotnął. Dostał Kozakiem w pierś oficer z taką mocą, że krwią z ust buchając w tył runął. Szósty przed szablą Murata, który w tej chwili się tu znalazł wypchnięty siłą z tłoku w bok, pierzchnął. Ale Murat, ujrzawszy Kozaka przelatującego w powietrzu, swego ścigać zapomniał i gębę otworzył. Już zaś prowadzony przez pułkownika Tolińskiego i adiutanta księcia, Kickiego, biegł na ratunek pułk polskich huzarów. Kozacy w tym starciu poszli w rozsypkę. Ciekące krwią szable w pochwę włożywszy, wracali król Neapolu i książę do obozowiska. ─ He! he! he! ─ mówił zasapany Murat ─ żeby nie twoja szarża, nie byłbym już więcej
|
Wątki
|