Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
.. czy mnie uszy mylą? Najwyraźniej słyszę brzęk znajomego imbryka. Mój Boże!...
Pimpa!... Mleko!... Wyskakujemy jak z procy. Kołysząc latarniami nadchodzi brzegiem rzeki dziwny korowód. Na czele, wystrojony w przepiękny, nieproporcjonalnie wielki turban, poważnym i teatralnym krokiem stąpa nasz gościnny malec, za nim olbrzymi, prawie nagi drab z półmiskiem placków, dalej sługa z latarnią, za nim niosą imbryk, za imbrykiem znowu latarnia, a za latarnią jeszcze dwóch Hindusów z jakimś kolorowym tobołem. Razem naliczyłem ludzi siedmiu. Wszyscy oni zbliżyli się cichym, żurawim krokiem. Patrzę na zegarek. Pierwsza w nocy. Imponująca wizyta. Jak na komendę zatrzymują się przed naszym, już zagasłym ogniskiem. Podnieśli latarnię w górę. Malec skłonił się, podniósł rozkazodawczo palec w górę. Drobnym, pośpiesznym truchtem nadbiegają dwaj tragarze z kolorowym tobołem, Rozwijają na trawie dywan. Po- prawiając fałdy szerokich spodni, jakby umyślnie zwlekając, malec skrzyżował na dywanie pięty i sułtańskim gestem podparł ręką brodę. Reszta świty także usiadła kołem, ale już poza obrębem dywanu. Jeden z Hindusów podbiegł po drzewo i w parę minut błysnął Wesoły ogień. Patrzyliśmy jak urzeczeni na miły, pąsowy odblask naszego imbryka. Tam jest mleko! Tymczasem zaczęła się „pogawędka”. Malec wziął od nas papierosa z wielką pompą, wsadził go w zęby i zamilkł. Zamilkliśmy także i my. O czymże zresztą mówić? Tak przemilczeliśmy trzydzieści pięć minut! Od czasu do czasu nasz „maharadża” wyjmował papierosa z zębów (palił szelma jednego po drugim!) i pytał o godzinę. Miał widocznie jakiś określony termin grzecznościowego odsiedzenia, stosowny do naszej społecznej rangi, wcześniej nie wypadało mu odejść. Oby ta norma była jak najkrótsza! — modliłem się w duchu. Już usta bolały od głupkowatego uśmiechu, jaki z wrodzonej gościnności musieliśmy wyczyniać, żeby tylko zastąpić czymś to kompromitujące i męczące milczenie. Tak wytrwaliśmy równą godzinę (z zegarkiem w ręku). Komiczny malec wstał i wielkopańsko skinął na sługi. Podano mu pantofle leżące przed dywanem. Włożył je. Pokłonił się jak przedtem, a słudzy wykonali zwrot i gęsiego, jeden za drugim, kiwając latarniami, odeszli. Nie tracąc chwili, rzuciliśmy się na mleko. Szkoda słów. Nie potrafię odtworzyć jego pieszczotliwego smaku. Małmazja! Wyśmienitość! Szczyt wyszukanej gastronomii! Żywa rozkosz! Świeże mleko! W tym momencie potężniejszy niż zwykle akord żałosnego wycia rozległ się tuż, tuż blisko. Biedne szakale też nie mają co jeść. Ten okrzyk nie jest ani obłudą, ani biciem na efekt. Naprawdę szkoda się nam zrobiło zwierząt. Ich bierny, nieustanny płacz rozczula. Tak by się chciało podzielić, ale niestety, nie mamy czym. Tutejsze szakale podobne są do małych psów i, jak cały świat indyjskiej fauny, nie uciekają daleko. Szakal jest naszym najwierniejszym towarzyszem. Krokodyle czasami zawodzą i przez cały dzień nie spotka się ani jednego, ale szakal zjawia się zawsze. Na szczęście jeszcze się nie zaczął sezon jadowitych wężów. Podobno za miesiąc będzie ich mnóstwo i szczególnie nad brzegiem rzeki przed zachodem słońca. Przychodzą tu na wodopój! Brrr! Tego tałatajstwa to nie lubię! A dzisiaj właśnie miałem przykry wypadek. Budując kuchnię, podniosłem kamień i oparłem go sobie o brzuch. Wtedy upadł do moich nóg olbrzymi skorpion. Pierwszy tego rodzaju okaz w naszej wędrówce indyjskiej. Bieda uczy wynalazków. Nabrałem więc wielkiej wprawy w organizowaniu noclegów w małych miasteczkach, tam gdzie nie ma hoteli. Procedura ta wygląda tak: Wychodzę na brzeg i wypatruję sobie najokazalszy budynek, staje pod jego oknami, gromkim głosem wykrzykując wszystkie znane mi angielskie słowa. Nie chodzi tu o ich sens, tylko o jakie takie, podobne do tego języka brzmienie. Skutek piorunujący. Domownicy wybiegają w
|
Wątki
|